Czas radości i smutku

Paraskiewa Brejan urodziła się w 1924 roku we wsi Izby na Łemkowszczyźnie w rodzinie Anny i Jana Fryckich. Dziś mieszka z dziećmi na Dolnym Śląsku, koło Legnicy. Życie przyniosło jej wiele niespodzianek. Z nostalgią wspomina lata dwudzieste i trzydzieste ubiegłego wieku, czas dzieciństwa i młodości. Nie przypuszczała, że poukładane, spokojne życie przyjdzie wkrótce zamienić na bezsensowną wegetację na Ukrainie, niespodziewany powrót na Łemkowszczyznę, aby po kilku latach opuścić rodzinne strony na zawsze.

Wieś była duża, ciągnęła się kilka kilometrów. Mieszkańcy Izb dzielili je na wyżni i niżni koniec - zaczyna swoją opowieść.
   Ludzie byli towarzyscy. W domach wieczorami urządzali zabawy, także, za pozwoleniem ojca, u nich.
   - Pamiętam, miałam może z dziesięć lat. Przyszedł do nas Leszko Oleśniewicz poprosić ojca o udostępnienie świetlicy na zabawę i dał mi spróbować trochę wina. Pierwszy raz w życiu piłam alkohol i zaszumiało mi w głowie. Tato bardzo się zdenerwował z tego powodu - śmieje się pani Paraskiewa.
   We wsi powstała orkiestra i nie trzeba było nikogo wynajmować. Tacy swojscy muzykanci. Grał w niej na skrzypcach brat pani Paraskiewy - Grzegorz.
   - Jako młodzież urządzaliśmy sami zabawy. Wiele nam nie było trzeba, aby grali muzykanci i było gdzie tańczyć. Zdobywaliśmy cukier - wtedy rarytas, parzyliśmy herbatę z lipy i zagryzaliśmy chlebem posmarowanym czymkolwiek. Jakie to było ekstra przyjęcia!
   Bywało, że na zabawy na wyżnim końcu wsi przychodziła młodzież z niżniego końca i odwrotnie. Nie było natomiast w zwyczaju, aby w Izbach bawili się młodzi z sąsiednich wsi. Wieś była duża, liczyła 129 numerów i wystarczało własnego towarzystwa. Takie potańcówki trwały długo, zaczynały się zazwyczaj wieczorem około siódmej, ósmej godziny, a kończyły się o drugiej, trzeciej w nocy. Pani Paraskiewa Brejan wspomina
   Jesienią życie towarzyskie we wsi

    upływało na weczirkach,

Pani Paraskiewa Brejan wspomina

   kiedy to kobiety i dziewczęta zbierały się po domach prząść kądziel i drzeć pierze.
   Z urządzaniem weczirków we wsi przeważnie był problem. Mało który gospodarz godził się chętnie na spotkanie towarzyskie we własnej chyży, bo paździerze lub pierze fruwały dookoła, a po wszystkim trzeba było sprzątać. Do tego jeszcze za dziewczętami przychodzili chłopcy i bywało, że w chyży jednego wieczoru zbierało się ze dwadzieścia i więcej osób.
   Takie weczirky na przędzeniu i dowcipach trwały do północy. Były okazją do poznania się młodzieży w trakcie bożonarodzeniowego postu, dlatego śpiewano na nich tylko mniej żwawe pieśni i oczywiście kolędy. Z repertuaru wypadały piosenki skoczne, nierzadko o lekko sprośnej treści. Zabawy, urządzane w ich trakcie, były formą flirtu towarzyskiego. Jedna z nich to pieczenie koguta . W ustronnym kąciku, na zapiecku, chłopiec umawiał się z dziewczyną za pośrednictwem kolegi, który w dłoniach trzymał kij ze zwisającym lnianym sznurkiem, czyli kogutem. Zaproszona przez kolegę dziewczyna siadała na ławce i tam rozmawiała z chłopakiem. Takie spotkanie trwało z dziesięć, piętnaście minut, potem na zapieckowej ławeczce siadała już inna para.
   - To było bardzo grzeczne. O pocałunkach nie było mowy - mówi pani Brejan.

   Do świąt Bożego Narodzenia

   przygotowywano się kilka dni wcześniej. Pieczono chleb i małe chlebki, zwane połaźnikami. W czasie świąt wręczano je połaźnikom, czyli przychodzącym do chyży i składającym życzenia. We wsi utarł się przesąd, że najpierw powinien przyjść chłopiec, bo to przynosiło szczęście. Chlebek - połaźnik obwijano lnianym płótnem i wręczano winszującemu, i - ile było stać gospodarzy - wkładano do środka kilka groszy.
   - Mój brat raz poszedł za połaźnika. Chcąc zarobić, obszedł kawałek Izb, zbierając tylko pieniądze, a połaźniki zostawiał. Pamiętam, jak ma-ma na niego nakrzyczała za takie nieobyczajne zachowanie - śmieje się pani Paraskiewa.
   Kolacja wigilijna w domu Fryckich była skromniejsza niż dzisiaj. Nie było prosfory. Pierwszą potrawę stanowił czosnek, potem podawano grzyby, kiesełycię, groch z kapustą, bób, śledzie, fasolę na sypko. Do kolacji zasiadano z wieczora, żeby zdążyć do cerkwi na wsienoczne około ósmej, dziewiątej. Z domu, często pomimo srogiej zimy, szli wszyscy bez wyjątku - dorośli i dzieci. Proboszcz z Izb miał przecież jeszcze do obsłużenia filialną cerkiew w sąsiedniej Bielicznej. Następnego dnia nabożeństwo rozpoczynało się o ósmej rano. W pierwszy dzień świętowano tylko w domu. Nie było zwyczaju odwiedzania się, bo jak mawiano, jest to ricznie śwato , dlatego należało być w domu i w cerkwi. W drugi i trzeci dzień zapraszano i chodzono w gości. W domu pani Paraskiewy nie ubierano choinki. Ten zwyczaj wprowadzono dopiero po 1947 roku na Dolnym Śląsku. W Iz-bach jedynie gałązkami jodły ozdabiano ściany w chyży. W Nowy Rok odprawiano w cerkwi nabożeństwo w podzięce za stary. Rzadko, ale organizowano w ten dzień małe zabawy. Przestrzegano raczej, aby do Święta Jordanu nie urządzać hucznych imprez.
   - O żadnych małankach nie było mowy - wspomina.
   18 stycznia, w wigilię Święta Jordanu, przygotowywano drugą, skromniejszą Wigilię, nazywaną Szczedryj Weczer . Podobnie jak trzynaście dni wcześniej, obowiązywał ścisły post.

   Wodę święcono

   z samego rana na rzece Białej. Około siódmej rano z cerkwi wyruszała procesja nad rzekę. Wycinano w grubym lodzie przerębel w kształcie krzyża, a wokół niego wbijano wycięte z lasu choinki. Pomimo tłumów wiernych lód nigdy się nie załamał - takie były zimy! Ojciec pani Paraskiewy, Jan Frycki, przysługiwał w cerkwi. Pamięta ona uroczystości poświęcenia wody z lat trzydziestych. Odbywały się na niżnym końcu Izb, niedaleko ich starego domu.

Paraskiewa z bratem Grzegorzem przed chyżą, rok 1939

   - To był piękny zwyczaj, którego mi brakuje - wzdycha starsza kobieta.
   Od Nowego Roku do puszczania, czyli zapustów, następowały tak zwane miasnyci, odpowiednik karnawału. Był to czas wesel, rozpoczynający się w zasadzie po Jordanie.
   
   Było to pizno w oseny
   jak sia zymnyj Maksym żenył.
   Prawda, choc był nebohatyj,
   a za to kupył na wesila
   korowu rohatu.
   Prywiódł domił,
   dał ii sołomy, cy tam striasty
   sam poletił do Parasky.
   - Chod widity moja luba!
   Korowa jest dost hruba,
   Bude miasa z niej ne wroku,
   Że ne zime toho roku!
   A jak pryde na miasnyci,
   Skinczat sia kieselyci,
   To wyjmesz z iszczate ładni
   I zime sy paradni!
   - Tak mij hołube,-
   Paraska sia pokus skube,
   - Żeby skoro lem subota,
   bo u mene je ochota
   do wesila i do tańciu
   i do tebe mij lubiańciu!
   Pani Paraskiewa jednym tchem recytuje starą, łemkowską rymowankę, oddającą klimaty miasnyc.
   Po takiej obfitości mięsa na stołach nadchodził

   pierwszy dzień wielkiego postu

   nazywany od imienin Teodora fedorowyciom. Wtedy w kuchniach solidnie przygotowywano się do niego, wyparzając garnki, aby żadne oczko tłuszczu nie przedostało się do postnych potraw.
   - Moja mama to lubiła garnki nawet wyszorować piaskiem i słomą - mówi pani Brejan.
   W pierwszy i ostatni tydzień nie dodawano do jedzenia ani odrobiny mleka. W pozostałe tygodnie, za wyjątkiem poniedziałków, śród i piątków, dopuszczalne było spożywanie potraw z mlekiem.
   Na tydzień przed Paschą obdarowywano księdza proskurnym. Zwykle z każdego domu przynoszono dary w naturze.
   - Dawało się albo miskę lnu, albo pszenicy. Czasami niesiono jaja - wyjaśnia. - Często posyłano dzieci i musiałam biegać z proskurnym na plebanię. Wstydziłam się, ale nie mogłam odmówić.
   Ksiądz Chylak, proboszcz parafii w Izbach, podczas Wielkiego Tygodnia żył tylko o chlebie i wodzie. Bywało, że taki był osłabiony, że pod koniec, mdlał w cerkwi.
   Z tamtego okresu młoda Paraska zapamiętała osobliwą scenę. Właśnie przyniosła proskurne księdzu, jego córka Luba podawała ojcu w malutkim garnuszku coś do jedzenia. Ksiądz spojrzał na strawę nieufnym wzrokiem i zawołał córkę. Na powierzchni naczynia dopatrzył się maślanych oczek.
   - Chyba miałam łyżkę od czegoś – tłumaczyła się Luba.
   - No niech ci będzie - przystał ojciec.
   Luba w trosce o siły ojca używała czasami takich forteli.

   Przed Świętami Wielkanocnymi

   wypiekano olbrzymie paschy. W domu Fryckich do wielkiego pieca chlebowego wchodziły zaledwie dwie. Pewnego razu nadszedł sąsiad, mieszkający we wsi stolarz Polak, popatrzył na matkę wkładającą paschy do pieca, uśmiechnął się i rzekł:
   - Ta pascha nie wyjdzie!
   No i faktycznie, trzeba było aż piec rozbierać, bo szkoda było wypieków. Takie dwie ogromne paschy do cerkwi niósł silny mężczyzna na plecach w płótnie.
   Święcono olbrzymie ilości pokarmów, bo aż do prowidnioj nedili spożywano tylko święcone. Więc nie dziwił nikogo litr masła czy fałat sera. Musiało wystarczyć na tydzień.
   - Porządek w cerkwi w Izbach był całkiem inny niż teraz - ocenia pani Paraskiewa.- Jedno, co mnie raziło, to, że ludzie w cerkwi rozmawiali. Może ksiądz tego nie słyszał?
   W cerkwi wszystkie kobiety stały po lewej stronie, a mężczyźni po prawej. Z przodu po lewej stronie najpierw stały dzieci, później dorosłe panny i kobiety. Podobnie było po męskiej stronie.
   - Na świadectwie szkolnym z religii mam napisane grekokatolik - wyznaje pani Paraskiewa.
   Pamięta powrót części mieszkańców do prawosławia, budowę czasowni we wsi i - jak to powszechnie bywało - zatarg o mienie cerkiewne pomiędzy dotychczasowymi współwyznawcami.
   - Kiedy przyszedł grekokatolicki ksiądz do nas do domu w sprawie dzwonów cerkiewnych, to stryjenka tak mocno złapała go za sutannę, że poodpadały z niej guziki!
   Potem prawosławne dzieci w Izbach nie miały religii w szkole, bo ksiądz nie mógł przychodzić na lekcje.
   - Kolejności nabożeństw i religii nauczyłam się sama w cerkwi - mówi.

(cdn)

Anna Rydzanicz

archiwum Paraskiewy Brejan i  autorki

Przegląd Prawosławny nr 2 (luty 2005)



Przegląd Prawosławny