Dawniej w Boguszy II

   Bogusza nie tylko w opinii Łemków uchodziła za dużą i ładną wieś. Już w połowie XIX wieku, w czasach, kiedy wójtem był Michał Chocholak, likwidowano kurne chaty. Osobno stały budynki mieszkalne, przy nich zabudowania gospodarcze: stodoły i stajnie pod jednym dachem oraz podpiwniczone spichlerze, na które mogli sobie pozwolić bogatsi gospodarze. W rodzinnym domu pani Marii był taki spichlerz z zimną izdebką - jednocześnie spiżarnią i lodówką. Dom Chocholaków był stary, wybudował go w 1763 r. prapradziadek. Na nowy zgromadzono materiał, ale wybuchła druga wojna światowa.

  
   STARA SZKOŁA
  

   Szkoła we wsi była bardzo stara. Najpierw mieściły się w niej dwie klasy. Z latami, remontowany budynek zmieniał wygląd. - Co to znaczy, że szkoła w Boguszy istniała od 1909 r.? - denerwuje się pani Maria, przytaczając fragment publikacji poświęconej wsi. - Przecież szkoła stała tu i w 1840 roku. Uczył się w niej mój dziadek Michał, uczęszczali rodzice - Filip Chocholak urodzony w 1888 roku i o dwa lata młodsza Tekla Chocholak.
   Przed drugą wojną światową uczyli się tu Jozafat Tkaczyk, Lubomir Oleśniewicz, Lubomir Stafiniak i Mirosława Choroszczak, córka Pawła. Wszyscy oni ukończyli gimnazjum w Nowym Sączu, Mirosława studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po ukończeniu szkół mieli kłopoty z zatrudnieniem na Łemkowszczyźnie.

Boguszanki. Siedzą Ewa Sydoriak i Barbara Borniak, stoją Stefania Maciejewska i Oryna Śliwa, rok 1940

   - W czasach Polski sanacyjnej - mówi pani Kobani - trudniej było się wykształcić niż za Habsburgów. Trzeba było być bogatym, albo mieć rodzinę w Ameryce, bo studia dużo kosztowały.
   Mirosława została nauczycielką w Nowej Wsi, pozostali pomagali przy gospodarstwie rodzicom.
   W Boguszy nauczycielem był pan Zagański, który o tyle tylko znał łemkowski, że ukończył kurs językowy. Kiedy zaczęła się wojna, Jozafat był rok nauczycielem w Izbach. Potem wrócił do Boguszy i uczył starsze dzieci.
   Marysia Chocholak swoją edukację rozpoczęła w roku szkolnym 1940/1941, ale ją uczyła Anna Hulewicz, żona sekretarza w gminie. Wtedy ponownie podzielono budynek na dwie klasy. W jednej odbywały się lekcje dla młodszych klas, w drugiej uczyli się starsi.
   Pani Maria skrzętnie przechowuje świadectwo swojej mamy z 1903 roku w języku polskim. Tylko ocenę z religii wypisano po rusińsku. Pod świadectwem, obok nauczycielki, podpisał się "po swojemu" ksiądz Rusyniak.
   W czasie wojny wypisywano dwujęzyczne świadectwa, niemiecko-ukraińskie.

  
   ZA CHLEBEM
  

   Tekla Chocholak często mawiała, że przed pierwszą wojną światową nie było takiej chyży, z której choć jedna osoba nie wyjechałaby do Ameryki. Jedni wracali, za zarobione dolary budując domy, inni zostawali na emigracji. Jej stryjeczny dziadek Piotr Chocholak dwa miesiące płynął szyfą do Ameryki i tam pozostał. Brak pracy zmuszał do emigracji. Ludzie żyli z uprawy roli, lasu i hodowli bydła. Łemkowie starali się nie rozdrabniać ziemi. Z reguły całe gospodarstwo dziedziczył najstarszy syn. Córkom zbierano posag i wydawano za mąż. Inaczej bywało w domach, gdzie nie było męskich potomków. Wtedy gospodarstwo dziedziczyła najstarsza z córek, a o jej mężu mawiano, że "się przyżenił".

Pani Maria Kobani

W rodzinach wielodzietnych młodsi synowie wyjeżdżali za chlebem. W ślad za nimi wyjeżdżały, zapraszane w celach matrymonialnych, dziewczęta. W ten sposób jeszcze w XIX wieku tworzyła się łemkowska diaspora. Mieszkańcy Boguszy za sprawą nieuczciwych agentów, nakłaniających do pracy za oceanem, trafili zamiast do Stanów nawet do Brazylii i Argentyny. Szacuje się, że w wyniku wszystkich fal emigracji z Boguszy wyjechało więcej ludzi, niż liczyła potem cała wieś.

   PIERWSZA WOJNA
  

dom, w którym się urodziła

   W sierpniu 1914 roku po wsiach grasowały wojska austro-węgierskie, aresztując podejrzanych o prorosyjskie sympatie. W Wierchomli trzech Łemków za posiadanie "Karpackiej Rusi" i "Historii Rusi" zostało powieszonych na drzewach.
   - Sam wrzuciłem w pośpiechu do pieca "Historię Rusi" - mawiał dzieciom Filip Chocholak.
   Z Boguszy do Talerhofu zabrano Wasyla i Symeona Choroszczaków oraz księdza Rusyniaka. Na Łemkowszczyźnie wywieziono do Grazu większość duchownych, a z okolicznych wsi wszystkich. Kiedy w 1916 roku zmarł Michał Chocholak, nie było komu pochować zmarłego. Dopiero z Kamiannej przywieziono księdza. Uniknął internowania, bo był w sędziwym wieku.
   Wojna wprowadziła wiele zamętu w życie boguszan. Początkowo zmobilizowano kawalerów. Wraz z klęskami na froncie powoływano pozostałych. We wsi zostali starcy, kobiety i dzieci. Nie było komu gospodarzyć.
   - Ze 114 domów zabrano ponad stu mężczyzn - oświadcza pani Kobani.
   Filip Chocholak, chociaż ożenił się w 1912 roku, też trafił na front. Walczył w Czechach i na Bukowinie. Opowiadał, że pod koniec wojny w wojsku cesarskim panowała wielka bieda. Zupę żołnierzom gotowano z brukwi, a po chleb trzeba było chadzać z menażką. Wypiekany z domieszką bukowych trocin, rozpadał się w dłoniach. Wielu przez długie lata z tego powodu miało kłopoty z żołądkiem - wspomina.

dwujęzyczne świadectwo ukończenia szkoły w Boguszy - po ukraińsku i niemiecku

   Wiktor Kuziak, wuj pani Marii, znalazł się w niewoli rosyjskiej. Podobno nigdy w życiu nie było mu tak dobrze. Trafił do carskiego majątku pod Kijowem. Jako osoba gramotna okazał się tam bardzo pomocny. Okoliczni chłopi byli analfabetami, często żyli bez znajomości kalendarza. Przed każdym świętem, do cerkwi, przy pomocy dzwonka, wzywał dworski służący. Wiktor, zwolniony wraz z wybuchem rewolucji, przez Rumunię wrócił do Boguszy.
   Trudno było powracającym gospodarzom, nie wiedzieli od czego zaczynać prace. Gospodarstwa, splądrowane przez wojska austriackie i rosyjskie, świeciły pustkami, wyrżnięto prawie całe bydło.

  
   W TROSCE O DZWONY
  

   Dzwony cerkiewne w Boguszy przechodziły rozmaite koleje losu. Pani Maria Kobani zapamiętała, że w czasie pierwszej wojny światowej zostały zabrane przez Austriaków i przetopione na działa. Po wojnie boguszanie wraz z księdzem Rusyniakiem postanowili sprawić nowe. O pomoc zwrócili się do byłych mieszkańców Boguszy ze Stanów Zjednoczonych.
   - Szczególnie hojnie obdarowali naszą parafię Aftan Gambal i mój wuj Harasym Stafiniak, ofiarowując po sto dolarów oraz przysyłając materiał na szaty liturgiczne. W tamtych czasach to była bardzo duża suma - wspomina Maria Kobani.
   Nie pamięta już, ile dzwonów zabrali Austriacy, ale za pieniądze z Ameryki zakupiono cztery dzwony. Podobno największy z nich otrzymał imię Dymitrij, kolejne nazwano Joan, Marija i Warwara. Niektórzy wspominają też dzwon o imieniu Wasylij.
   Mieszkańcy Boguszy byli wówczas wyznania grekokatolickiego, ale emigranci swe kroki kierowali do parafii prawosławnych.
   - To był naturalny powrót do prawosławia. Ludzie w wolnej Ameryce mogli dokonać wyboru - mówi.
   Nauczeni doświadczeniem mieszkańcy w 1939 roku zdjęli dzwony z cerkwi prawosławnej i ukryli w stodole cerkiewnika Kornela Gambala. Niemców chytrze zadowolono dwoma małymi dzwonami, z cerkwi i ze szkoły. Miejsce ukrycia było we wsi tajemnicą poliszynela i głośno nikt o tym nie mówił.
   Smutno zapisał się w pamięci boguszan pogrzeb Pawła Choroszczaka w 1944 roku. - Podobno dziadkowi na pożegnanie nawet nie zadzwoniły dzwony - wspomina Lubomira Bodak.
   Tuż po wojnie, w przekonaniu, że nikt nie zabierze cennego skarbu, powieszono dzwony z powrotem. Niedługo można się było nimi cieszyć.

  
   POD KONIEC WOJNY
  

Poświęcenie cerkwi przez władykę Symeona

   Jesienią 1944 roku wyczuwało się, że koniec wojny jest bliski. W miejscowej szkole przerwano naukę. We wrześniu ulokował się tam niemiecki sztab wojskowy.
    W Nowym Sączu, na skraju miasta, Niemcy mieli duże składy amunicji nazywane Piekiełkiem. Radziecki partyzant, przebrany za niemieckiego oficera, dostał się tam pod pretekstem kontroli, podłożył bombę zegarową i cały skład wyleciał w powietrze.
   - W odległej o 25 kilometrów Boguszy słyszeliśmy straszny huk - wspomina Maria Kobani.
   Dzięki tej akcji nie przydały się kopane w pobliskiej Florynce, Bereście i Polanach okopy, bo Niemcy nie mieli się czym bronić.

   Dramatycznie potoczyły się losy nauczyciela Jozafata Tkaczyka. Wraz z dwoma innymi mieszkańcami Boguszy, Szymonem Chocholakiem i Piotrem Katanem, został tej jesieni wywieziony do Oświęcimia. Piotr nie kopał okopów, trudnił się pokątnym handlem. Kiedy pewnego razu pojechał "w interesach" do Nowego Sącza, nawiązał kontakt z rosyjskimi jeńcami, którzy potem okazali się być niemieckimi agentami. Prosili o mapę, która pozwoliłaby im przedostać się do lasu. Pytali, czy w pobliżu znajduje się radziecka partyzantka, na co ten odpowiedział twierdząco. Wrócił do Boguszy i z pomocą Jozafata i Szymona rozrysował mapkę. Został schwytany w chwili jej przekazywania. Podczas przesłuchania wydał kolegów. Wszyscy zginęli w obozie.
   Niemcy wycofując się wysadzili pobliskie tory kolejowe i tunel w sąsiedniej Kamionce. Przez Boguszę z Polan i Beresta uciekali wynędzniali żołnierze niemieccy, w pośpiechu rzucając broń do rowów. Radziecki batalion roboczy do Boguszy wkroczył na sam Jordan 1945 roku. Sołdatów witano chlebem i solą. Sowieci, nie zwlekając, przystąpili do odbudowy zniszczonych torów.

procesja wokół cerkwi, rok 1937

   - Ledwie ludzie odetchnęli po kopaniu Niemcom okopów, a już chłopi otrzymali rozkaz wożenia z lasu drzewa na odbudowę kolei - wspomina autorka książki Z życia, obyczajów i historii wsi Bogusza. - Dziewczęta musiały nosić w płóciennych płachtach piach i kamienie.
   W tym samym czasie we wsi pojawili się radzieccy oficerowie, mobilizujący młodych mężczyzn. Osiemnastu kawalerów zabrano do Rabki na kilkudniowe ćwiczenia i skierowano na front. Szlakiem przez Ostrawską Morawę, Pragę, Breslau dotarli pod Berlin.
   - Michał Droździak, Jan Slezion i Leon Kuziak oddali życie za wolność, której nie mieliśmy - mówi Maria Kobani.
   Przed zakończeniem wojny we wsi pojawili się delegaci agitujący do wyjazdu na Ukrainę. W pierwszej kolejności musieli wrócić ci, którzy wyjechali tam dobrowolnie w 1940 roku i po napaści Niemiec na Związek Radziecki wrócili. Pozostała jedynie rodzina zamordowanego w Oświęcimiu Szymona Chocholaka.
   Agitacyjne zebrania odbywały się wieczorem. Delegaci przetrzymywali ludzi przez całą noc. Ostrzegali ich, że i tak tu nie pozostaną. Jeśli nie na Wschód, to pojadą na Zachód.
   Ten okres nie zapisał się też chlubnie w dziejach dobrosąsiedzkich stosunków polsko-łemkowskich. Kiedy jeszcze w Boguszy byli Niemcy, z sąsiedniej Ptaszkowej przychodziły w celach rabunkowych uzbrojone bandy.
   - Zimą 1944 roku, chodząc od domu do domu, zabierały co im się spodobało - wspomina pani Kobani.
   W tym czasie w domu Dymitra Śliwy trzymali wartę mężczyźni. Jeden z nich wystraszył złodziei, którzy uciekając podpalili dom Śliwy. Wartownicy, zamiast ich gonić, zabrali się do gaszenia pożaru, dzięki czemu spłonął tylko dach chyży.
   Okres pobytu Rosjan w Boguszy położył kres rabunkom, jednak już w kwietniu tory zostały odbudowane i żołnierze opuścili okolicę. Bezkarni rabusie zaczęli znowu napadać. Bili swoje ofiary, z bronią w ręku wymuszali pieniądze pod groźbą spalenia całych gospodarstw. Bywało, że zastraszeni mieszkańcy Boguszy i Królowej Ruskiej sprzedawali bydło, aby uzbierać na haracz.
   - Dajcie spokój tym biednym Rusinom! - upominał głośno jeden z ptaszkowian pod kościołem po niedzielnym nabożeństwie.
   W nocy przyszli do niego zamaskowani mężczyźni i pobili go tak dotkliwie, że miesiąc przeleżał w nowosądeckim szpitalu.

  
   KRES DAWNEGO ŚWIATA
  

   Po raz pierwszy od czasu powstania w Boguszy parafii prawosławnej, zabrakło w niej księdza i cerkiew zamknięto. Prawie po osiemnastu latach Boguszę z rozkazu władz opuścił ojciec Aleksander Iwanowycz, wyjeżdżając wraz z rodziną i częścią wiernych na Ukrainę. Dopiero we wrześniu 1945 roku przyjechał ksiądz Sachajdakowski z matuszką. Miesiąc później starosta nowosądecki nakazał duchownemu opuścić parafię, argumentując to faktem, że we wsi już nie ma prawosławnych, ponieważ wyjechali na Ukrainę. Cerkiew zamknięto na parę miesięcy. W styczniu następnego roku przyjechał o. Stefan Biegun. Pomieszkiwał u psalmisty Mikołaja Prokopczaka. Oprócz cerkwi w Boguszy i Królowej Ruskiej o. Biegun służył w Binczarowej i Florynce. Na plebanii wybudowanej przez parafian w Królowej Ruskiej mieszkał polski osadnik, przybyły na Łemkowszczyznę z Syberii.

Boguszanie, rok 1938

   - Takie to było bezprawie w tamtych czasach - wzdycha pani Kobani.
   W majową niedzielę 1946 roku duchownego zabrano na przesłuchanie do Nowego Sącza i zatrzymano na kilka dni w areszcie. Tego dnia po liturgii o. Biegun żegnał swego psalmistę. Mikołaj Prokopczak otrzymał nakaz przymusowego wyjazdu na Ukrainę. Ówczesne władze powiatu przekonane były, że w ten sposób położą kres prawosławiu w okolicy. Tymczasem psalmista ani myślał o opuszczeniu Łemkowszczyzny. Zapakował bagaże ze starymi rzeczami, po czym odwieziono go do Grybowa na stację kolejową, gdzie przenocował. Tego dnia jego żona Stefania z małą córeczką Olą udała się do swoich rodziców w Królowej Ruskiej. Prokopczakowie, chcąc zachować pozory, musieli opuścić własny dom. Następnego dnia Mikołaj zapakował paczki ze starymi rzeczami do wagonu, a sam wrócił do Boguszy. Transport, którym psalmista miał pojechać do Związku Radzieckiego okazał się ostatnim. Wkrótce zamknięto granicę i o żadnych wyjazdach nie mogło być mowy.
   O. Stefan Biegun po przesłuchaniach w Nowym Sączu przeniósł się do Florynki.
   Do Boguszy przyjechał powracający z wygnania na Syberii o. Antoni Tatijewski z matuszką i córeczką Diną. Tatijewscy zamieszkali w domu Jarosława Choroszczaka, nieopodal cerkwi.
   Na Syberii nie mieli lekkiego życia, tu też nie dane im było zaznać spokoju. Polscy sąsiedzi z okolicznych wsi często urządzali im rewizje w poszukiwaniu broni. Wtedy podobno o. Antoni wziął krzyż do ręki i pokazując go powiedział: - Oto moja broń! W grudniu 1946 roku wyjechał ze wsi, a w maju następnego roku do Jarosława Choroszczaka wprowadził się młody duchowny Aleksy Nesterowicz z matuszką. Za niespełna dwa miesiące podzielił wygnańcze losy swoich parafian. W lipcu 1947 roku został zatrzymany w Nowym Sączu, a niedługo potem przewieziony do Jaworzna.

Anna i Wiktor Kuziakowie z dziećmi, rok 1936

   Tuż przed burzą, w 1940 roku w Boguszy mieszkało ogółem 706 osób. W tym samym roku do Związku Radzieckiego wyjechało czternaście rodzin. Po roku dziewięć wróciło, ale w 1945 roku musiały one obowiązkowo wyjechać wraz z pozostałymi, zapisanymi "na ochotnika".
   W sumie na Ukrainę z Boguszy wyjechało 65 rodzin.
   - Po wyjeździe ludzi na Wschód w ich domach zamieszkali Polacy, ale nie byli do nas źle nastawieni, traktowali jak sąsiadów. Kiedy wywożono nas na Zachód, Polacy z Grybowa płakali z żalu. Prześladowania zaczęły się dopiero, kiedy opuszczaliśmy Nowy Sącz - mówi Maria Kobani.
    Latem 1947 roku pierwszym transportem do Oleśnicy wywieziono 44 rodziny. Drugi transport liczył 32 rodziny i dotarł do Ścinawy. W góry wróciło niewielu. Do Boguszy, poza jedną samotną wdową, nikt.

Anna Rydzanicz

Przegląd Prawosławny nr 12 (grudzień 2005)



Przegląd Prawosławny