Gdzie są anioły

Gdzie są anioły / Anna Rydzanicz.- Przegląd Prawosławny, 2004, nr 9

W czerwcu w Krynicy zakończyły się zdjęcia do filmu "Nikifor" w reżyserii Krzysztofa Krauzego. Film opowiada o wieloletniej przyjaźni światowej sławy łemkowskiego malarza prymitywisty, mistrza sztuki naiwnej, z Marianem Włosińskim, dekoratorem w krynickim uzdrowisku. Nikifor, a właściwie Epifan Drowniak, urodził się w 1895 roku jako nieślubne dziecko ubogiej Łemkini Marii Drowniak, zatrudnionej w kilku krynickich pensjonatach służącej, nazywanej Głuchawą Maryśką. Po matce odziedziczył ułomność, a może sposób postrzegania świata. Natomiast tajemnicą pozostaje geniusz artysty, malarza samouka, którego prace spotkały się z uznaniem na świecie. Wystawiane były między innymi w Paryżu, Amsterdamie, Brukseli, Liege, Frankfurcie nad Menem, Bazylei, Rzymie, Chicago, Londynie. Marian Włosiński ukończył ASP. Różniło ich wiele - pochodzenie, wiek (Włosiński był młodszy o 28 lat), status społeczny. Połączyła - miłość do sztuki. Zetknięcie obydwu zmieniło życie. To film o geniuszu i szaleństwie, wolności i tajemnicy - mówi reżyser.
   Premiera 24 września. Konsultantem na planie filmu Krauzego został siedemdziesięcioletni dziś Michał Źrołka.

 

   Małe, czarno-białe, niewyraźne zdjęcie przedstawia dwóch
   mężczyzn siedzących przy stole. Na pierwszy rzut oka widać, że różni ich pokolenie. Niewielki człowieczek w rogowych okularach uśmiecha się do młodego mężczyzny. Pomiędzy nimi stary, łemkowski kapelusz.
   - Nikifor był starszy ode mnie o 39 lat - mówi Michał Źrołka, mężczyzna z fotografii.
   To zdjęcie, a w zasadzie cykl zdjęć, zostało zrobione w Krynicy jesienią 1967 roku, w blokowym mieszkaniu Nikifora, na rok przed śmiercią artysty, podczas ceremonii wręczania kapelusza.
   Dziś przedmiot ten, jak mówi pan Michał, znajduje się w muzeum artysty w Krynicy, zaś dla niego ta fotografia stała się

  

pożegnalną pamiątką po artyście,

 

   zwieńczeniem ich wieloletniej przyjaźni.
   Michał Źrołka jako mały chłopiec uległ czarowi mandrowników, wędrownych proroków, którzy pukali do łemkowskich chyż, niosąc ciekawe wieści ze świata. Ich świat nie kończył się na dniu dzisiejszym i obszarze Łemkowszczyzny, sięgał zamierzchłych czasów i rozciągał na Bałkany. Łemkowie uważali, że posiadają oni dar prorokowania, głoszenia mądrości ludowych, przez co darzyli ich dużym szacunkiem.
   Mały Michał zapragnął być jednym z nich. Jednak ojciec zawsze powtarzał mu, że najważniejsza jest praca na roli. Ona gwarantuje utrzymanie, a nie ślęczenie nad książkami i wędrowanie po świecie. - Jak nie będziesz pracował, to staniesz się taki jak Nikifor - napominał syna.

W mieszkaniu Nikifora
W mieszkaniu Nikifora

   

    Przekleństwem tradycyjnej łemkowskiej rodziny

 

   było mieć artystę w rodzinie. To nie dawało chleba. W tamtych latach takim przykładem był Nikifor, wędrowny malarz - niemowa, sprzedający swe wątpliwej wartości dzieła na deptaku w Krynicy.
   Wasyl Źrołka w trosce o przyszłość syna postanowił udzielić mu lekcji poglądowej i pokazać, jaki los czeka "takich artystów".
   - Miałem dziesięć lat, kiedy - przekonany, że to wyleczy mnie z wszelkich artystycznych ciągotek - zostawił mnie przy krynickim murku, a sam poszedł kupować łańcuch do upinania bydła - wspomina. Malarz był osobliwością uzdrowiska, kuracjusze przychodzili oglądać niepozorne indywiduum. Czasem ktoś kupił jego dzieło. Pewnie z litości, bo nikt nie przypuszczał, że za kilkanaście lat zostanie okrzyknięty jednym z największych malarzy prymitywistów na świecie, a kolorowe obrazki nabiorą ogromnej wartości.
   Michał stał i obserwował malującego mistrza. Widział, jak jakiś kuracjusz świeżo zakupiony od artysty obrazek wyrzucił do kosza. Podobało mu się jednak, że Nikifor nie musi pracować na roli. Chłopcu wydawało się, że wędrowanie z nim po wsiach uzupełniłoby jego mandrownicką edukację, bo do pracy na roli jakoś nie miał serca.
   - Skąd jesteś? - zabełkotał malarz i podzielił się z dzieckiem ostatnią bułką.
    - Powiedziałem mu, że jestem z Wierchomli, a on znał wszystkie wsie sąsiadujące z Krynicą, bo przecież tamtędy wędrował.
   Miesiąc później ojciec wysłał go do miasta, aby poszukał sobie miejsca na służbę. W mniej zamożnych rodzinach było zwyczajem posyłanie dzieci - jak mawiano - do ludzi, aby nauczyły się obowiązków gospodarskich i tym samym zwolniły własną rodzinę z kosztów ich utrzymania.
   Odpowiednich chlebodawców jednak nie udało się Michałowi znaleźć. W dodatku

  
    murek na deptaku był pusty.

 

   Tak więc postanowił wrócić do swojej Wierchomli jeszcze tego samego dnia. Niestety, zmrok zastał go w górach. Rezolutny dziesięciolatek zaszedł do pierwszej napotkanej zagrody. Gospodarz zaproponował mu nocleg w stodole na sianie. W ciemnościach usłyszał głośne pochrapywanie. Przestraszony myślał, że to prosięta. Rankiem okazało się, że głośnym współlokatorem był właśnie Nikifor.
   Kiedy ten wyszedł na podwórze umyć się przy studni, zaatakował go duży pies gospodarza. Malarz upadł na ziemię, skulony starał się przetrzymać psią napaść. Chłopak, który widział zdarzenie przez szpary w stodole, szybko wyskoczył, chwycił wetknięte w obornik widły i trafił agresora. Od najmłodszych lat samotnie pasając bydło na odludziu, pod lasem, wiedział jak się bronić przed wilkami.
   Wtedy też Nikifor go rozpoznał, jednak chłopak, bojąc się gniewu gospodarza uciekł z podwórza i ukrył się wysoko w krzakach. Stamtąd mógł obserwować zamieszanie na podwórzu. Na wozie układano rannego malarza, a z nim jego cenną walizkę, bez której nigdzie się nie ruszał. Wóz ruszył w kierunku Krynicy.
   Michał dogonił go na skróty. Po drodze "pożyczył" kapelusz od przydrożnego stracha na wróble. Dla niepoznaki posmarował twarz gliną. Obawiał się niepotrzebnie, bo gospodarz wieczorem widział go zaledwie w słabym świetle lampy, więc teraz nie rozpoznał. Z córką wiózł krwawiącego Nikifora do szpitala.
   Michał postanowił

 

    iść za mistrzem.

 

   W szpitalu powiedział, że ranny jest jego wujkiem, dlatego pielęgniarka zezwoliła dziecku na wizytę u chorego.
   - Dopiero wtedy mogłem porozmawiać z nim po raz drugi w życiu. Miał zabandażowane nogi - wspomina tamte dramatyczne wydarzenia.
   Tymczasem zrobiło się późno i o powrocie do domu nie mogło być mowy.
   Chłopak przenocował w tamtejszej pralni. Następnego dnia praczka uspokoiła go, że Nikifor, mając tylko głębokie rany na nogach, będzie żył. Dowiedział się też, że z braku miejsc w szpitalu dłużej jak dwa, trzy dni "takiego dziada" nie będą trzymać. Wrócił więc do domu, a gdy po kilku dniach znów znalazł się w szpitalu, Nikifor jeszcze tam był. Dziecku z pomocą znów przyszła praczka. Przechowała go przez kilka nocy, aż "niby wujek" mógł chodzić.
    Nikifor ubrał się w swoje podarte ubranie i poszli razem pieszo do pobliskiej wsi. Michał Źrołka nie pamięta jej nazwy, bo wtedy to nie miało dla niego znaczenia. Ważne było, że

 

    czuł się wolny u boku malarza.

 

   Pamięta, że jego przyjaciel rozłożył swój warsztat malarski i zabrał się do pracy. Zaczął malować tę wieś. Kilka domów.
   Według niego mistrz miał pamięć fotograficzną. Odtwarzał każdy szczegół, więc choć nie znał się np. na zegarze, to uwieczniając na akwareli obraz stacji kolejowej podawał taką godzinę, jaką wskazywał w momencie, gdy ją obserwował.
   - Siedziałem przy nim i nudziłem się. Też chciałem malować, ale arkusz papieru był dla mnie nie do osiągnięcia. Zresztą Nikifor nigdy by mi go nie dał. Nie dałby mi też pędzla, bo to był jego warsztat pracy – stwierdza dziś ze zrozumieniem.
   Mistrz szanował pędzel. Brał go do ust i wargami nadawał mu ostry, właściwy kształt. Taki pędzel pozwalał na oddawanie drobnych szczegółów. Z czasem, po sposobie malowania tych detali, widać było, że ma wzrok bardzo osłabiony.
   Odkąd Źrołka pamięta, Nikifor nosił okulary. Z czym zresztą był problem, bo u okulisty nie potrafił określić swojej wady wzroku. Kiedy ten przymierzał mu okulary, aby sprawdzić czy są odpowiednie, Nikifor potwierdzał. Szkła o dioptrię niższe też okazywały się dobre. Podobnie było z trzecią parą okularów i kolejną. Lekarz musiał sam ocenić, które najlepiej pomogą pacjentowi, bo zdaniem malarza już same okulary sprawiały, że lepiej widział.
   Po malarskim plenerze obydwaj poszli do Muszynki. Tam znajdowały się fortyfikacje z czasów konfederacji barskiej.

 

   Nikifor miał tam swoją kryjówkę,

 

   swoje miejsce do spania. Porośnięte krzakami, wyścielone sianem.
   - Pokazał mi to miejsce i powiedział, że zawsze mogę z niego skorzystać. Później nocowałem tam dwa razy, kiedy samotnie włóczyłem się po górach - mówi.
   Następnego dnia Nikifor wstał wcześnie i nie mógł dobudzić zmęczonego dziecka.
   - Pozwolił mi dłużej pospać. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem jak wodą z butelki robił poranną toaletę. Umył się i zaczął odmawiać "Otcze nasz". Nikifor modlił się zawsze, bo tak nauczyła go matka - opowiada Źrołka.
   Podobno, kiedy się modlił, wydawało mu się, że jest w niebie i rozmawia z aniołami.
   Rozmawiał też z aniołami, gdy już jako uznany malarz podróżował po świecie samolotem. Pewnego razu usiłował zwrócić na coś uwagę towarzyszącego mu Mariana Włosińskiego. - O co chodzi? - Gdzie są anioły? - usłyszał niewyraźne pytanie Nikifora, przekonanego, że skoro lecą nad chmurami, to są w niebie.
   Tamtego ranka Michał musiał uklęknąć przy nim i też się modlić. Gdyby ociągał się z modlitwą, mógł za to nieźle oberwać od malarza. Nikifor modlił się cicho, w skupieniu i bił się w piersi. Michała bolały kolana. Kiedy wstał, chłopak pospieszył za nim. Poszli do wsi, gdzie wszyscy znali dziwnego, niepozornego człowieczka. Zatrzymali się przy pewnej chyży. Żeby zarobić na śniadanie Nikifor narąbał drewna, a jego pomocnik zaniósł je do domu gospodyni. Tak naprawdę, to

 

   artysta poza malowaniem nie umiał robić nic,

 

   więc rąbanie też szło mu opornie. Odpryskujące drzazgi omal nie poraniły mu twarzy.
   - Nikifor pod względem talentu był geniuszem, ale fizycznie to był zaledwie trzydziestopięciokilogramowy człowieczek. No chyba, że namókł na deszczu, to ważył 45 kilogramów - żartuje Źrołka. - Zresztą bardzo lubił deszcz. Mawiał, że dostarcza mu energii. Jak poleje, to słonko wysuszy, a energia zostanie. Nie był głupi - z uznaniem dodaje.
   Ubogi malarz z małym chłopcem wędrowali po łemkowskich wsiach prawie przez trzy miesiące. W drodze zastała ich Wielkanoc. Wtedy ludzie byli szczodrzy, dawali im jedzenie. Michał powiedział w domu, że idzie na służbę do ludzi i tyle. Owdowiały przed kilku laty ojciec, zajęty gospodarstwem i pozostałymi dziećmi, nie dociekał szczegółów.
   - Nie chciało mi się pracować na roli, więc uciekłem z domu do Nikifora. Prowadził mnie za rękę po górach, a mnie bardzo pociągało takie artystyczne życie - wspomina Źrołka. - Przygoda z malarzem to było zupełnie inne życie. Czułem się wolny i wcale nie zależało mi na tym, żeby mieć ziemię.
   Nikifor nosił zniszczone ubrania, prawie łachmany. Dostawał zdarte, zgrzebne spodnie, gdzie indziej przydeptane kierpce. Zbierał wszystko, a potem nakładał na siebie bez gustu i szedł do cerkwi. Jego wygląd wzbudzał w ludziach litość. Dawali mu pieniądze, chleb.
   Michał wstydził się jednak obdartego towarzysza, więc postanowił nauczyć go sztuki ubierania.
   - Kiedyś w niedzielę zmusiłem go, żeby się ładnie ubrał. Posłuchał, a potem zdenerwował się na mnie, bo nikt nie dał dobrze ubranemu Nikiforowi nawet kromki chleba.
   - Ty mnie do nędzy doprowadzisz! - wytykał chłopcu i znów przebrał się w łachmany.
   - Znali go wszyscy ludzie, więc dawali mu zawsze coś do jedzenia. Czasem i mnie się coś dostało - ciągnie opowieść towarzysz Nikifora. – Chciałem nauczyć się malować, ale nie miałem ani papieru, ani pędzla. Nie mogłem tego zdobyć, a on - pod tym względem - był bardzo skąpy.
   Nikifor malował na skrawkach kartonów, które dostawał w różnych sklepach. Skrzętnie je zbierał i chował. W stodole przy żłobie miał podobno ławeczkę, gdzie przy pomocy noża wycinał formaty przyszłych akwarel. Przygotował kilka i zaczynał malować, bo dla niego dzień bez namalowanego obrazka był dniem straconym. Nie poszedł spać, dopóki nie namalował choćby jednego, a zwykle normą były trzy dzieła. Wtedy cieszył się najbardziej.
   Malowanie było sensem jego życia. Najpierw zaczynał szkicować, a wszystko robił z pamięci.
   - W ten sposób namalował w ciągu swojego życia około 70 tysięcy obrazów - podsumowuje.
   Mistrz zaczynał pracę od rana. Michał przynosił mu mleko i chleb, a on malował. Był tytanem pracy.
   Łemków nie interesowało jego malowanie. Uchodził za dziwaka.

 

   Nikifor był bardzo związany z cerkwią.

 

   Bywał w niej nawet i dwa razy dziennie.
   Po raz pierwszy przyniesiono go w dniu chrztu, kiedy to zgodnie z tradycją, jako nieślubnemu dziecku, nadano mu "brzydkie imię" - Epifan.
    Matka od najmłodszych lat przyprowadzała go do cerkwi i tam zostawiała, żeby nie przeszkadzał jej w pracy.
   W cerkwi Nikifor wpatrywał się w ikony. Dostawał od matki papier i coś do rysowania, więc czekając na nią malował świętych. To bliskie z nimi obcowanie utkwiło w nim głęboko. Do dziś nie wiadomo, w jakim stopniu utożsamiał się ze "światem świętych". Malując rozmawiał z nimi. Pytał ich, czy w niebie będzie mógł też malować, mieć swoje kartony.
   Po powrocie z wędrówki, aż do wysiedlenia, Źrołka spotkał swego przyjaciela jeszcze dwa razy, ale takiej przygody nie dane już im było razem przeżyć.
   Zobaczyli się jeszcze w górach, tuż po trzecim powrocie malarza, tym razem na stałe, bo Nikifor trzykrotnie wracał z północy Polski do Krynicy, bo bez niej nie mógł żyć. Krynica go uskrzydlała. Tu mógł malować. Wracał do niej, częściowo pociągiem, a potem na pieszo, bo zawsze był pasażerem na gapę, około dwóch miesięcy. Zatrzymywano go i znów odsyłano na Pomorze.
   Po wojsku Michał Źrołka osiedlił się w Warszawie. Znalazł zatrudnienie w budownictwie. Ożenił się. Nikifor wiedział o tym od wspólnych znajomych. Rok przed śmiercią, w 1967 r., poprosił, żeby zawiadomili oni Michała, że chce przekazać mu kapelusz.

 

   Tradycja przekazywania kapelusza

 

   pochodzi z Bałkanów i, jak twierdzi Źrołka, była kultywowana w niektórych łemkowskich wsiach. Przedmiot ten był symbolem ogniska domowego, trwania rodu. Zazwyczaj przekazywali go dziadkowie wnukom. Malarz postanowił, że swój kapelusz przekaże właśnie Michałowi.
   Jesienią 1967 roku Michał Źrołka wraz z żoną zjawił się w skromnym mieszkaniu artysty w Krynicy.
   Był to nareszcie jego własny, jedyny w życiu jaki miał, dom. O to zadbały władze miasta i znajomi, którzy odkryli jego talent - Ella i Andrzej Banachowie oraz Marian Włosiński.
   Kiedy zwrócono uwagę na jego geniusz, okazało się, że nie posiada on żadnych dokumentów. Poza księgą chrztów w miejscowej cerkwi (do której zresztą nie zajrzano) artysta nie figurował w żadnych zapisach. Nie miał dowodu osobistego, ani jakiegokolwiek pisemnego świadectwa istnienia. Żył w Krynicy, na stałe wtapiając się w pejzaż uzdrowiska.
   Staraniem miejscowych władz wydano mu dowód osobisty na nazwisko Nikifor Krynicki. W ten sposób został "pełnoprawnym" obywatelem miasta.
   - Nikifor wyglądał już bardzo źle. Był schorowany. Miał gruźlicę - wspomina ostatnie spotkanie z nim Źrołka.
   Źrołkowie przeczuwali, że widzą się z nim po raz ostatni.
   - Miałem zwykłą Smienę bez lampy błyskowej. W mieszkaniu Nikifora świeciła zaledwie żarówka o mocy sześćdziesięciu watów. Ustawiłem aparat, dałem żonie i odliczałem czas naświetlania. W międzyczasie poprosiłem go, żeby się nie ruszał i w ten sposób powstało kilka zdjęć z ceremonii przekazania kapelusza - wyjaśnia pan Michał spoglądając na fotografie.
   Nikifor nie mógł wytrzymać w bezruchu. W ciągu pół godziny pani Źrołkowej udało się zrobić zaledwie trzy zdjęcia przedstawiające obydwu mężczyzn. Na jednym kapelusz ma na głowie Nikifor, na drugim znajduje się on pomiędzy nimi, a na trzecim owo magiczne nakrycie głowy utknęło na głowie Michała Źrołki.
   Ten wieczór przeciągnął się do kilku godzin.
   - Dobrze pamiętał dawne czasy, kiedy razem wędrowaliśmy. Zapytał mnie, czy nauczyłem się malować – wzdycha z nostalgią.
   Nikifor zmarł w październiku 1968 r.

 

   W latach dziewięćdziesiątych

 

   Michał Źrołka poznał Jerzego Kołata, reżysera filmów dokumentalnych. Współpraca zaowocowała filmem "Być Łemkiem", kilkakrotnie prezentowanym w telewizji.
   Kołat postanowił przy pomocy Źrołki zrealizować też film o Nikiforze. Wspólnie odwiedzali miejsca i ludzi związanych z życiem malarza.
    Maria Krynicka, Łemkini z Krynicy, często przygarniała bezdomnego malarza, dając mu dach nad głową i miskę zupy. Ten w dowód wdzięczności, podobno

Michał Źrołka
Michał Źrołka

    płacił jej swymi najładniejszymi pracami.

 

   Gospodyni, nie widząc w nich nic szczególnego, składała je na szafie, aż uzbierała się spora sterta. Pewnego dnia, robiąc porządki, wyrzuciła je na śmietnik.
   Gdy dowiedziała się później jaką mają wartość, nie mogła przeboleć trzydziestu pięciu obrazków swego dawnego rezydenta!
   Kiedy artysta zdobył uznanie, a jego prace kosztowały niemało, na deptaku zaczęły pojawiać się fałszywe "nikifory". Podobno pewnego razu stanął przed niby swoimi pracami. Powiedział o tym Włosińskiemu. Ten doradził przyjacielowi, że-by wyrobił sobie pieczątkę, którą podbijałby swoje dzieła. W ten sposób Nikifor stał się właścicielem dwóch pieczątek, okrągłej i trójkątnej, gwarantujących autentyczność jego własnych dzieł. Na jednej widniał napis: Nikifor - malarz krynicki, na drugiej Matejko Krynicki.
   Trzy lata temu Krzysztof Krauze zbierał materiał do scenariusza filmu fabularnego, opowiadającego o życiu Nikifora.
   Dowiedział się, że w Warszawie mieszka człowiek, który kiedyś znał artystę i w ten sposób natrafił na Michała Źrołkę, z zamiłowania pisarza, który w swoich Opowieściach łemkowskich usiłuje zatrzymać świat dawnej Łemkowszczyzny.

  
   Poprosił go o konsultację.

 

   Zdjęcia rozpoczęły się dopiero w marcu tego roku we wsi Czyrna pod Krynicą. Tam rozpoczął pracę konsultanta.
   Krystyna Feldman, odtwarzająca - ze względu na niezwykłe podobieństwo - rolę malarza, zapytała tylko jak po łemkowsku mówi się "dobrze" i "dziękuję", bo film nie dotyka kwestii narodowości bohatera.
   - Wspominałem o tym reżyserowi, ale zapewnił mnie, że po zmontowaniu będę zadowolony z efektu - wyznaje nie bez obawy pan Michał.
   Krzysztof Krauze podobno nie do końca wykorzystał wiedzę Źrołki o Nikiforze.
    Może dlatego, że świat przez niego zapamiętany, pełen magii i poezji, widziany był oczami dziecka. Ten z przed kamery, choć wydaje się być perfekcyjnie odtworzony, nie ma w sobie tamtego czaru. Według pana Michała Krystyna Feldman wygląda jak Nikifor i może mówi jak on, ale gesty aktorki są wyuczone, a Nikifor był prosty i naturalny.
   - Niestety, Nikifor jest nie do podrobienia - z żalem podsumowuje Michał Źrołka.

Anna Rydzanicz

fot. ze zbiorów Michała Źrołki i autorki

Przegląd Prawosławny nr 9 (wrzesień 2004)

Przegląd Prawosławny