Rozsypane pejzaże

Władysław Graban - poeta, wybitny przedstawiciel współczesnej literatury łemkowskiej - kilkakrotnie zmieniał miejsce w życiu. Urodził się 15 maja 1955 roku w Kostomłotach pod Wrocławiem. W 1962 roku wrócił z rodzicami tam, gdzie powinien był się urodzić, do Gładyszowa w powiecie gorlickim. Wtedy jako siedmiolatek przeżył kolorystyczno-krajobrazowy szok, obcując z pejzażami Beskidów, o jakich nie miał pojęcia wychowując się w Samborzu, małej, poniemieckiej, przed wojną folwarcznej, wiosce. Wrażliwość na piękno świata przyrody i krajobrazu w zetknięciu z Łemkowyną ukształtowała młodego człowieka i zrodziła w nim pasję zatrzymywania urody tego świata w wierszach i obrazach. Łemkowyną - nie Łemkowszczyzną - tak z łemkowska poeta nazywa swoją ojczyznę. Graban, jak żaden inny, maluje słowem, dostrzega odcienie barw życia od najbardziej soczystych, jasnych, po ciemne, tragiczne, bo twórczość poety nie jest pozbawiona narodowego bólu. Wpisana w jego historię, religię i tradycję dotyka miejsc dla Łemków nie zagojonych, jak Talerhoff czy pamiętny rok 1947. Graban o tych ranach pisze przez pryzmat przyrody. To ptaki, owady i drzewa czyni świadkami tamtych wydarzeń. To one stoją na straży porządku świata, w miejscu, gdzie jak mówi poeta czas nowy spotyka się wraz ze starym. Debiutował w 1984 roku polskojęzycznym tomikiem "Twarz pośród cieni", potem wydał polsko-łemkowski "Na kołpaku gór" (Kraków 1991), a w 1995 roku "Rozsypane pejzaże". Przetłumaczył z ukraińskiego na polski wiersze B. I. Antonycza "Cała chmielność świata". W roku 1997 wydał w Tarnopolu na Ukrainie zbiór wierszy poświęcony 50. rocznicy wysiedlenia Łemków "Ikonostas bolu". Był czas w życiu Grabana, kiedy bardziej od pisania wierszy liczyły się działania na rzecz kultury. Był jednym z inicjatorów Łemkowskiej Watry, która od 20 lat płonie w Beskidach, Łemkowskiej Poetyckiej Jesieni. Założył i redagował kwartalnik "Zahoroda" (1994-1996). Zebrał i wydał tomy opowiadań Teodora Kuziaka "Dawno to były czasy" i "Dohasajucza watra", Semana Madzelana "Smak Doli", wiersze Wołodymyra Barny "Na lancetach traw", Iwana Fudżaka "Tuha".

  
   Dzieciństwo:

Władysław Graban
Władysław Graban

     - Miejsc, gdzie się urodziłem, a potem wychowywałem do siódmego roku życia, dokładnie nie pamiętam i też do nich nie tęsknię. Byłem tam tylko raz po latach z rodziną. Wtedy przekonałem się, że nie zawsze warto wracać, bo okazały się one mniej ciekawe niż łudziłem się je zastać. Jako dziecko zapamiętałem ładniejszy obraz podwórka mojego dzieciństwa i po latach ani na moment nie drgnęło mi serce w przeświadczeniu, że tu spędziłem jakiś kawałek mojego życia. W 1962 roku wróciliśmy do Gładyszowa, do rodzinnego domu Grabanów. W tamtym czasie nie mogłem się nadziwić, że świat może wyglądać tak pięknie.

  
   Zostałem poetą:

   - Kiedy wróciliśmy w góry, zauważyłem, że jest tu inna kraina, inny świat. Wszystko zielone, wysoko położone. Odmienne od miejsca, gdzie się urodziłem. Na własną rękę zacząłem poznawać okolice. Zainteresowałem się drewnianą architekturą łemkowskich wsi. Oczarowały mnie chyże (łemkowskie domy z drewnianych bali) kryte strzechą. Uroda Łemkowyny sprawiła, że coś zaczęło mi w duszy grać. Dokładnie nie pamiętam, ale miałem około dziesięciu lat, kiedy napisałem pierwszy wiersz o przyrodzie. Był o ptakach, które chowały się w mojej leśnej kryjówce, tam gdzie pasałem krowy.

  
   Rozsypane pejzaże:

   - Zwykle bywa tak, że na tytuł zbioru wierszy wybiera się jeden z charakterystycznych wersów. Właśnie o rozsypanych pejzażach napisałem w znajdującym się w zbiorze wierszu "Zapisać słowa". Myślę, że nasze pejzaże są rozsypane dosłownie i w przenośni. Dotyczą one zarówno przyrody, jak i historii. Kiedyś były inne, zmienił je czas i wydarzenia. Były bardziej kolorowe i autentyczne, zanim jeszcze wróciłem w góry. Na początku lat sześćdziesiątych w łemkowskich wsiach pozostało około 70-80 procent starych chyż. Pamiętam jak wyglądał Gładyszów w 1962 roku. Można sobie wyobrazić, jak wyglądały one przed wysiedleniem.
   Moje życie układało się też po części w rytm rozsypanych pejzaży. Kiedy zamieszkaliśmy w Gładyszowie, poszedłem do szkoły.
   Nagle plany trochę mi się pokrzyżowały. W wieku 43 lat zachorował i umarł mój ojciec. Był rok 1973. Wtedy w Sosnowcu uczęszczałem do szkoły średniej. Byłem najstarszy, więc musiałem wrócić w góry i pomagać mamie w wychowywaniu młodszego rodzeństwa. Po roku znów wróciłem do Sosnowca. Tu skończyłem szkołę, znalazłem pracę. W Sosnowcu urodził mi się syn.

  
   Zew krwi:

   - Powroty na Łemkowynę wzięły górę. Powróciłem w 1977.
   
   Cerkiew:
   - Po raz pierwszy łemkowskie cerkwie zobaczyłem oczywiście w górach. W tamtym okresie nie wszystkie funkcjonowały zgodnie z ich przeznaczeniem. W Gładyszowie grekokatolicką świątynię po 1947 roku przemianowano na rzymskokatolicki kościół, zaś w prawosławnej katolicki ksiądz hodował bydło i składował siano. Na początku lat siedemdziesiątych tę cerkiewkę oczyszczono z obornika, zaczęto odprawiać w niej nabożeństwa i w ten sposób restytuowano parafię prawosławną. Wtedy poznałem wspaniałego człowieka, odnowiciela prawosławia na zachodniej Łemkowynie, ks. dziekana Andrzeja Jakimiuka.
   Tak naprawdę to po powrocie na Łemkowynę nie mieliśmy cerkwi. Bywało, że aby ochrzcić dziecko trzeba było jechać kilkadziesiąt kilometrów. Powoli, staraniem garstki księży i wiernych, na nowo powoływano parafie.
   W 1977 roku z żoną i małym Arturem wróciliśmy z Sosnowca, zamieszkaliśmy w Krynicy. W mieście nie było cerkwi. Kilka rodzin łemkowskich, Grabanowie, Pelakowie i Wasienkowie, postanowiło założyć parafię. W roku 1980 wraz z dziekanem Jakimiukiem, mieszkającym wtedy w Gładyszowie, zakładaliśmy krynicką parafię. Zbierałem podpisy nie tylko w Krynicy, chciałem, aby było nas więcej. Kilkakrotnie nam odmawiano. Ostatecznie parafia została erygowana w 1981 r. Potem my - parafianie - podjęliśmy decyzję, że trzeba zbudować własną cerkiew, pomimo że dwie świątynie łemkowskie były w użytkowaniu Kościoła rzymskokatolickiego.

 

   Wołowiec:

   - Moje miejsce na ziemi. Wieś położona "za lasem", niedaleko Gładyszowa. Kiedyś mieszkańców Wołowca nazywano Zalisianami. Atrakcją tej miejscowości była jej "niedostępność". Tam nigdy nie było bitej drogi, więc niełatwo dotrzeć, a takie miejsca turystom wydają się być ciekawsze. Najpierw poznałem żonę, która stąd pochodzi, a potem urokliwe miejsce. Czasem żartuję sobie, że najpierw zakochałem się w Wołowcu, a potem w żonie, więc nie miałem wyboru, żeby tu bywać musiałem się ożenić. A całkiem poważnie, to ta wieś zainspirowała mnie do pisania o Łemkowynie okaleczonej. Tam pozostały miejsca po chyżach, mchem zarośnięte progi, rozwalone piece, zniszczone krzyże i zdziczałe sady. Miejsca porośnięte kaliną, gdzie kiedyś stały i dymiły kominy, a potem nagle to wszystko przestało istnieć.

  
   Fotografia:

   - Jest jedną z form przekazywania obrazu. Obraz można też przekazywać pisząc lub malując. Zanim zacząłem na dobre fotografować, robiłem ilustracje do książek - grafiki. Stwierdziłem, że łatwiej jest mi fotografować niż rysować i tak już pozostało. Niesamowita jest moc fotografii starych, archiwalnych. W kolorze sepii opowiadają nam o życiu ludzi, których już nie ma. Zaczynając fotografować robiłem zdjęcia czarno-białe, miały trochę inny klimat niż kolorowe. Fotografowałem łemkowskie krajobrazy, cerkwie, przyrodę. Ostatnio fotografując dokumentuję raczej życie rodzinne. Mimo wszystko toczy się ono w klimacie pór roku, co potwierdza mój aparat.

  
   Pory roku:

   - Bezdyskusyjnie najładniejszą porą roku dla mnie jest jesień. Pobudza do refleksji, inspiruje twórczo. Z kolei la-to jest najmniej ciekawe, bo rozleniwia. Latem można sobie poleżeć w cieniu drzew. Wracając do jesieni, to ona nastraja nostalgicznie. Najwięcej wierszy napisałem właśnie jesienią. Zima jest idealna do fotografowania, ale też za nią nie przepadam, bo u nas zimą bywa bardzo mroźno. Wiosna jest piękna w fazie rozwoju liści na drzewach. Kiedy pojawiają się pierwsze kwiaty, człowiek zaczyna znów wierzyć w dobro, życie - mieć nadzieję.

  
   Wiara:

   - Łemko nie może żyć bez cerkwi. Ona kształtowała go od najmłodszych lat. Najpierw był chrzczony, potem jego życie ściśle związane było z kalendarzem liturgicznym. Tak więc życie jego było przesiąknięte duchowością cerkwi, ikonami. Łemko żył w dwóch światach: zwykłym, codziennym związanym z ciężką pracą na kamienistej roli i w tym odświętnym, stojącym niejako za ikonostasem, świecie cerkiewnym. Używając przenośni można śmiało powiedzieć o granicy nieba i ziemi, dwóch światach: z jednej strony odległych, zaś z drugiej stykających się ze sobą.

 

   Życie rodzinne:

   - Moja żona ma na imię Helena, po łemkowsku Olena, więc zwracam się do niej Olu. Pierworodny syn Artur - żartobliwie, ze względu na jego miejsce urodzenia, mawiamy o nim "chłopak z Sosnowca". Wprawdzie syn aż tak pięknie jak mistrz Kiepura nie śpiewa, ale wychodzi mu to całkiem dobrze. Jest proboszczem parafii prawosławnej Ługi i Brzoza w dawnym województwie gorzowskim. Tu widzę pewną rodzinną analogię związaną z ziemią gorzowską, bo tu urodziła się Ola, zanim z mamą powróciła do Żdyni. Teraz z kolei nasz syn jest duchownym wśród jej dawnych krajan. Pozostałe dzieci urodziły się w Krynicy. Córka Ewelina mieszka teraz w Lublinie, jest wokalistką znanego folkowego zespołu "Drewutnia". Pisze pracę doktorską na wydziale filologii ukraińskiej w Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej. We wrześniu została mamą małego Mikołaja. Za Eweliną do Lublina wyjechała młodsza Marta. Studiuje kulturoznawstwo, gra na skrzypcach. W domu z nami mieszkają jeszcze dwie najmłodsze latorośle - Natalia i Oksana. Jestem też dumnym dziadkiem trojga wnucząt: Olgi, Wiktorii i Mikołaja. Wszyscy najczęściej mamy okazję spotkać się przy rodzinnym stole z okazji świąt i to nie zawsze, bo syn ma kapłańskie obowiązki. Tak więc bywa, że aby razem świętować, wynajętym busem, familijnie, przyjeżdżamy do parafii syna. Tak było na Wielkanoc.

Chyża w Wołowcu
Chyża w Wołowcu

   Sadyba:

   - Każdy chce mieć swoje miejsce na ziemi. Mam takie miejsce w Krynicy. Moi pradziadowie własne miejsce mieli nad rzeczką Hucianka w Gładyszowie. Stał tam murowany duży dom oraz dwie drewniane, pamiętające czasy Franciszka Józefa - chyże. Pradziadkowie jeździli do Ameryki, zarabiali dolary i ciągle inwestowali w swoją sadybę, dokupując coraz to więcej ziemi. Pradziadek w latach dwudziestych przywiózł "szyfą", tak z galicyjska po łemkowsku nazywano statek, do Gdyni elektrownię napędzaną wiatrem. Potem drogą lądową, do dziś zastanawiam się w jaki sposób, to nowoczesne urządzenie przywieziono do Gładyszowa. Po wojnie wszystkie dobra zostały im odebrane.
   Ja oprócz Krynicy swoje miejsce znalazłem na wsi, pomiędzy niebem a ziemią, w zacisznym zakątku Wołowca. Tam wybudowałem drugi dom. Jest to miejsce szczególne, gdzie dawny czas spotyka się z nowym. Wokół domu las, rosną jesiony i dzikie olchy. W koronach drzew śpiewają ptaki, budują gniazda. Tam mogę sobie odpocząć. Najpierw jednak budując ten dom ściąłem na deski takie trzy wielkie drzewa. W poczuciu winy napisałem opowiadanie zaczynające się od słów: Powaliłem trzy jesiony… W końcu przetłumaczyłem sobie, że obok rosną młode drzewa i one kiedyś też dorosną, a pod nimi będą bawić się nasze wnuki. Nasza zagroda "przyjęła" starą łemkowską chyżę, kilka sypańców - łemkowskich spichlerzy. Jednym słowem tworzy mały skansen. Taką chyżę z 1927 roku znaleźliśmy w Bereście niedaleko Krynicy. Stała w lesie i niszczała. Moim marzeniem było mieć drewnianą, emanującą ciepłem chyżę, więc kiedy nadarzyła się taka okazja, przenieśliśmy ją od najdrobniejszej deski po komin na własny grunt.

  
   Pasja:

   - Życie jest pasją, wiecznym poszukiwaniem miejsca, gdzie człowiek czułby się bezpiecznie, w zgodzie ze sobą. W moim przypadku sześć hektarów ziemi pod błękitnym niebem jest takim miejscem. Niewątpliwie pasją moją jest łemkowska kultura, choć ostatnio trochę we mnie przycichła. Mogę powiedzieć, że obecnie zredukowała się do prostych czynności, jak czyszczenie starych desek, ścian przy tworzeniu naszego "skansenu", to jednak jest to pasja odbudowywania "w pigułce" krajobrazu, jaki kiedyś istniał. Na starej lipie powiesiłem płaskorzeźby. Obok, w sąsiedztwie potoku, planuję wybudować małą kapliczkę, gdzie w skupieniu będzie można się modlić. Jest to całkowicie ustronne miejsce, jak na razie dostęp mają tam tylko ptaki, dziki i sarny.

  
   Ostatni wiersz:

   - Od kilku lat piszę bardzo mało. Życie nabrało dużego tempa i jak to zwykle bywa, codzienność sprowadza się do zarabiania pieniędzy. W tym pędzie człowiek nie ma czasu na głębszą refleksję, więc obecnie prawie nie piszę wierszy.

  
    „Śladami Kiepury”:

   - Kolejnym moim miejscem po Sosnowcu była Krynica. Kiepura urodził się w Sosnowcu, w Krynicy wybudował "Patrię" - ojczyznę. Ja mogę powiedzieć, że w Krynicy odnalazłem swoją ojczyznę - wróciłem do korzeni. Zawsze pragnąłem, by moje dzieci "trzymały się swego" i myślę, że tak jest.

  
   WIGILIA


   Nas kilku ludzi
   to tak
   jak by nas nie było
   wdeptani
   w mroźne morze śniegu
   w górzystą dziedzinę
   Łemkowie
   rozproszeni jak ptaki
   a chaszczy tu tyle
   ze mogą przysiąść
   tysiące
   Znakiem krzyża
   podzielimy ziarnko
   na czworo
   pośród smugi lasów
   rośnie jeszcze chleb
   na kiesełyciu
   rośnie na niebie
   snop gwiazd
   snop jęczmienia
   znajdziecie
   w sinym stogu nieba
   Idzie wigilia
   darujmy sobie
   garść ciepła
   jak przed wiekami
   przyjdzie Jezus
   on tak niewiele
   potrzebuje
   
   *kiesełycia - łemkowski żur z owsianej mąki

 

Anna Rydzanicz

 fot. Władysław Graban

Przegląd Prawosławny nr 1 (styczeń 2004)