Łemkowyna

ŁEMKOWYNA

(Ten artykuł powstał przy wielkim udziale Władysława Grabana i Piotra Trochanowskiego z Krynicy. To Ich wiedza, dobra wola i piękne teksty pozwoliły mi podjąć ten temat)

U źródeł

Boże...
Ty za dni pradawnych
Posadziłeś nas zielonym drzewem Beskudu
w Łemkowynie

Łemkowie. Skąd się wywodzą i z jakich terenów przywędrowali - opinie na ten temat nie są zgodne, ani pewne. Gdy 600, a może 700 lat temu pojawili się w Karpatach, nie byli przecież Łemkami - nie określano ich tym mianem. Byli ludźmi, którzy dopiero zaczęli budować swoją narodową tożsamość.

Dzisiaj mówi się, że to pasterze wołoscy (Słowianie bałkańscy), wędrując na północ, dali początek republice. Nie była ona jednak republiką państwową - stała się dla nich przede wszystkim ojczyzną; na przełomie XIX i XX w. (aż do wybuchu II wojny światowej) liczyła w Polsce i na Słowacji około 300 tysięcy mieszkańców. Liczba Rusinów zakarpackich była równie wielka - zajmowali oni terytoria aż po rzekę Uż. Ta część Karpat od zarania średniowiecznej Europy była pograniczem polsko-rusko-węgierskim. A pogranicze rządziło się przecież swoimi prawami. Wątki etniczne można by kontynuować - żywioł słowiański był wszak bardzo zróżnicowany. Z czasem jednak ludność tych terenów, zdominowana przez żywioł Wielkiej Rusi, uległa całkowitej rutenizacji. Przemożny wpływ na taki rozwój wydarzeń miało prawosławie, które przyszło równolegle od południa i wschodu. Unia brzeska (1596), przyjęta oficjalnie na Łemkowszczyźnie jakieś 100 lat później, spowodowała, że ci górale ruscy w dużej części stali się wyznawcami kościoła unickiego, który w 1774 roku cesarzowa Maria Teresa nazwała greckokatolickim. Od niepamiętnych czasów używają cyrylicy i niezwykłej, pięknej i śpiewnej, gwary ukraińskiej.

Łemkami przezwali ich prawdopodobnie ich pobratymcy Bojkowie, zasiedlający tereny dzisiejszych Bieszczadów, po prawej stronie Sanu. Jeszcze w XIX wieku Łemkowie sami siebie nazywali Rusinami lub Rusnakami, ale w ich gwarze bardzo często pojawiało się słowo "łem", w znaczeniu "tylko" lub "albo". Ot, takie słowo, spełniające rozliczne funkcje, określające własny desygnat, ale będące i znakiem przestankowym. Nazwa "Łemko" po raz pierwszy pojawiła się w literaturze w 1834 roku - w gramatyce języka dla ludności ruskiej, wydanej w Galicji przez Osypa Lewickiego. Podchwycili ją Wincenty Pol i Oskar Kolberg, a Łemkowie zaakceptowali.

Cerkiew

[...] prześladowana cerkiew nasza
za krzyż trójramienny
naznaczona cierniem stoi
na rozdrożu życia.

Oto dom, religia i wiara - cerkiew jest trójdzielna, z szerszą i wyższą nawą, dachami namiotowymi, łamanymi, z wieżyczkowymi zwieńczeniami oraz izbicową wieżą od zachodu. Budowano je z potężnych iglastych bali, które układano "na zrąb". Fundamenty układano z górskiego piaskowca. Ściany zrębu, przechodzące w kopuły, były zwieńczone baniastymi hełmami, zakończonymi sygnaturkowymi wieżyczkami. Ilość kopuł i wieżyczek oznajmiała liczbę pomieszczeń, jakie okrywał dach: babiniec, nawę i prezbiterium, usytuowanych na osi podłużnej cerkwi. Dla cerkwi łemkowskich charakterystyczne jest piętrzenie się ku górze brył poszczególnych członów budowli, które postępowało od wschodu ku zachodowi (od prezbiterium, poprzez nawę, ku wieży). A kiedy uchylimy wielkie dębowe drzwi świątyni, w półmroku nad naszymi głowami pochylą się twarze świętych: Kosmy i Damiana, Paraskiewi, Dymitra, Michała Archanioła. A nad nimi Pantokrator - Jezus na tronie.

Cerkiew symbolizuje świat, a jej kopuły - sklepienie niebieskie. W cerkwi łemkowskiej najwyższa wieża kryła tzw. babiniec. Łemkowie jednak nie używali tej nazwy - prawdopodobnie nauka ukuła takie określenie dla tego szczególnego miejsca w cerkwi. Trzeba bowiem pamiętać, że kobieta do 40. dnia po porodzie nie miała prawa wstępu do świątyni. Również w czasie menstruacji nie mogła uczestniczyć we wszystkich obrzędach - w przyjmowaniu komunii, czy całowaniu krzyża. To kapłan wychodził do kobiet. Nie mogły one również wchodzić do cerkwi bez nakrycia głowy.

Po babińcu następuje nawa główna dla wiernego ludu. Dalej znajduje się prezbiterium - tam mogli przebywać tylko kapłani. Wewnątrz świątyni część ołtarzową od części przeznaczonej dla wiernych odgradza ikonostas. Jest wypełniony ikonami. To one łączą niebo i ziemię. W ikonostasie znajduje się troje drzwi prowadzących do ołtarza. Środkowe, największe, nazwano bramą królewską lub carskimi wrotami. Otwierane podczas nabożeństwa, ukazywały tron-ołtarz.

Księża greckokatoliccy podczas akcji "Wisła" nie zostali wysiedleni wraz z Łemkami. Kościół rzymskokatolicki skierował ich do swoich parafii. Niejednokrotnie ukrywali swoje żony, mówiąc, że to są ich gospodynie i służące, pracujące na plebaniach. Tylko popi prawosławni podzielili los swoich ziomków.

Dzisiaj Łemkowie coraz częściej wracają do prawosławia, a proces ten zaczął się już w dwudziestoleciu międzywojennym.

Krzyż

Rozpięty na siedem stron świata
z krzykiem wiatru w drzazgach
ponad trzydzieści i trzy lata
czekasz
I pewnie już zapomniałeś
gdzie prawe ramię twoje
gdzie lewe
gdzie ojciec
a gdzie syn
Jednego pamięć nie traci. Amen.

Wędrując poprzez Beskid Niski i Bieszczady, nietrudno go spotkać. Stoi najczęściej opuszczony, jakby samotny. Słoty i zimy sprawiły, że odchyla się od pionu, a na szorstkim, kamiennym licu rośnie mech. Czyjaś ręka od niepamiętnych czasów kładzie u jego stóp bukiet polnych kwiatów.

Krzyż łemkowski jest trójramienny. Górne ramię mieści tabliczkę nad głową Chrystusa, dolne jest podnóżkiem dla stóp Ukrzyżowanego. Skośne ramię stanowi analogię do krzyża św. Andrzeja Męczennika. Poniżej dolnego ramienia często mocowano półksiężyc, który symbolizował zwycięstwo krzyża nad islamem, ale i przewagę światłości nad ciemnością.

Życiorys

Władysław Graban urodził się w 1955 roku w Kostomłotach k. Wrocławia w rodzinie łemkowskiej. Dlaczego tutaj? Bo bezwzględna akcja "Wisła" w 1947 roku wypędziła jego bliskich z Gładyszowa k. Gorlic (ojca) i z Czyrnej (matkę). Gdyby nie Polska Ludowa, być może w Gładyszowie by się urodził. Ale nie, przecież Jego rodzice poznali się już na wygnaniu, na ziemiach zachodnich. Czyli Graban powinien dziękować losowi, że akcja "Wisła" wypędziła jego bliskich z ojczyzny. To, co właśnie napisałem, ma, rzecz jasna, wydźwięk ironiczny - jest wyrazem rozpaczy. I bezsilności.

Dzisiaj zgiełk ucichł. Łemków rozproszyło po świecie. Władysław Graban wrócił wraz z rodzicami w 1962 roku, podróż powrotną z ziem zachodnich odbywając słynnym "Starem 25". Wrócił, bo ojciec tego pragnął. I jest dumny, i ciągle odnajduje swoją Łemkowynę. Jest poetą od najmłodszych lat. Pod koniec lat 70. rozpoczyna współpracę z "Naszym Słowem", tygodnikiem wydawanym w Warszawie po ukraińsku, z dodatkiem w gwarze łemkowskiej - "Łemkowska Storinka". Zamieszcza w nim swoje artykuły, grafiki, fotografie i - oczywiście - wiersze. Swoją poetycką pasję niezwykle rozwinął w latach 80. i 90. Publikuje w licznych ukraińskojęzycznych i polskich gazetach. Wydaje autorskie tomiki wierszy. Tłumaczy poetów ukraińskich na język polski. W latach 1994 - 1996 redagował kwartalnik "Zahoroda" ("Zagroda") poświęcony kulturze i zabytkom Łemków. Od czasu, kiedy zamieszkał w Krynicy (1978), organizuje życie kulturalne Łemków: wystawy i plenery artystyczne. W 1983 roku zainicjował znaną do dzisiaj imprezę Łemkowska Watra. Jego dziełem jest także Łemkowska jesieńpoezji - organizowane od 1993 roku spotkania poetów łemkowskich z kraju i zagranicy na Sądecczyźnie - i impreza folklorystyczna Od Rusal do św. Jana przy Muzeum Kultury Łemkowskiej w Zyndranowej.

Dziadowie Władysława Grabana w Gładyszowie mieli 40 hektarów ziemi i dom. Pracowali na roli. Po akcji "Wisła" dom ten przysposobiono na budynek pocztowy. Stoi do dzisiaj, chociaż Poczty dawno tam już nie ma. Jest opuszczony i nikt go nie chce Grabanom oddać, chociaż Grabanowie gotowi są za swoją własność zapłacić.



Władysław Graban

Łemkowskie sacrum

Śwjatyj Mychał
na biłym konju pryichał...

Obyczaje we wszystkich wioskach łemkowskich były niemalże takie same. Zdarzało się co prawda, że przedmioty i czynności nazywano innym słowem. Nikomu jednak nie trzeba było tłumaczyć znaczenia tradycyjnych, starych znaczeń i określeń.

Łemkowie na każdą porę roku mieli swojego, wyjątkowego świętego. Tym, który zapowiadał zimę był Michał. Ludowe przysłowie głosiło: Śwjatyj Mychał na biłym konju pryichał i oznaczało, że od św. Michała zima pewnikiem nastąpi, a jeżeli zima, to i niedługo Boże Narodzenie, a za nim Nowy Rok.

Okres przedświąteczny związany był całkowicie z przygotowaniami do Bożego Narodzenia. W każdej wsi społeczność parafialną obowiązywał ścisły post (adwent). Rozpoczynał się 15 listopada i kończył 24 grudnia - według nowego stylu tj. kalendarza gregoriańskiego (dla rzymskich katolików). Według starego kalendarza juliańskiego - cały ten okres przypadał w terminie od 28 listopada do 6 stycznia. Różnica pomiędzy kalendarzami wynosiła 13 dni. Wigilia łemkowska (Śwjatyj Weczer) wypadała 6 stycznia i poprzedzał ją czterotygodniowy czas postu, nazywany fyłypiką ( od św. Filipa). Post oznaczał zakaz spożywania tłuszczów (w tym masła) i mięsa. Używano tylko tłuszczów roślinnych, np. oleju lnianego (każdy z gospodarzy uprawiał len). Masło i sery z wielotygodniowym wyprzedzeniem odkładano na świąteczny czas w dzieże i kamienne garnce i przechowywano w komorze lub spichlerzu zwanym sypanec. Bryndzę z krowiego i owczego mleka składowano wcześniej, bo już jesienią. Podczas postu jedną z potraw była bryndżowa woda (tak nazywali ją mieszkańcy Łosia, czy Nowej Wsi k. Krynicy). Taką bryndzę o ostrym zapachu gaździna rozrabiała we wrzącej wodzie, a do tego jeszcze ziemniaki i smakowało jak fras (smakowało jak diabli - przyp. M.R.).

Przed wigilią przygotowywano wszystko tak, żeby mieć potrzebne przedmioty pod ręką. I tak gospodarz pod wigilijny stół stawiał narzędzia gospodarkie (lemiesz, jarzmo, cep...). Nogi stołu obwiązywał łańcuchem - miało to oznaczać stabilność i nienaruszalność gospodarstwa. Wygłodzone dzieciska (post obowiązywał od 7. roku życia) tęsknie wyczekiwały chwili, kiedy zapłonie pierwsza gwiazdka. W ten dzień nie jedzono nic. Gaździny przed wieczerzą wigilijną krzątały się od rana - gotowały grzyby, karpiele, suszone śliwki i gruszki.

Gazdowie zimową porą pracowali zazwyczaj w lesie, ale kiedy zbliżało się wigilijne popołudnie, wracali do domu i przynosili ze sobą połaznyk - jodełkę, którą potem, wieczorem, stawiali na przydomowej kupie obornika. Dlaczego tak czynili - nie wiadomo. Do domu choinek-jodełek nie wnoszono, aż do czasów międzywojennych.

Jeżeli gazda - gospodarz był myśliwym i polował na zwierzynę, w dzień wigilii wynosił z domu siano do sadu (dla zajęcy) albo do lasu (dla saren). Domowe zwierzęta karmiono wcześniej, obficie nakładając w żłoby. Owcom dodatkowo przynoszono jedlinę - żeby miały co ogryzać.

Kiedy nadchodził czas wieczerzy wigilijnej, gazda - często z najstarszym synem - wychodził do obory i każdemu zwierzęciu dawał do zjedzenia kromkę chleba z solą i czosnkiem (był to odpowiednik dzielenia się opłatkiem). Z boiska (miało taką samą funkcję jak w zagrodzie polskiej. Z reguły znajdowało się za stajnią-oborą i służyło do wjazdu wozami z paszą, sianem. Stamtąd przemieszczano je na strych lub gromadzono przed karmieniem - przyp. M.R.) gazda zabierał owsiany snop, odłożony jeszcze w czas żniw oraz siano i naręcze słomy. Potem wchodził do izby z zapaloną lampą lub świecą i głośno mówił - Chrystos Rażdajetsja! (Chrystus się narodził) - a z izby niosło - Sławyte Jeho! (Sławcie Jego imię). Potem owsiany snop zwany połaznykiem (tym, kto przychodzi), stawiano w kącie, słomę kładziono na podłogę, a siano pod wigilijny obrus. Później wszyscy wychodzili wspólnie (na bosaka) do pobliskiego strumyka, gdzie w przerębli myto twarze - nawet najmłodszym - by weszli w nowy rok w zdrowiu. Powracając do izby, gazda zapalał świecę, przy której głośno odmawiano Otcze nasz (Ojcze nasz). Dopiero potem przystępowano do wieczerzy. Gaździna stawiała w kącie garniec, do którego z każdej strawy odkładano pierwszą łyżkę - to dla bydła. Na stole pozostawiano jedną wolną łyżkę dla przybysza. Domownicy jedli wspólnie z jednej miski, co było symbolem jedności rodziny. Podczas wigilii nie wolno było wstawać od stołu nawet gaździe - jedynie gaździna, donosząca potrawy, miała takie prawo. W tradycji łemkowskiej nie było opłatka. Była natomiast prosfora - poświęcony podczas nabożeństwa, zarobiony na wodzie i drożdżach, "mały chlebek", który zastępował opłatek. Tak jest do dziś.

Pierwszą potrawą był chleb z solą i czosnkiem, później jedzono grzyby, kiesełycię (żur z owsa), barszcz, pierogi, ziemniaki z kapustą, groch, fasolę, bób, gotowane karpiele, napój z suszonych owoców. Bywał też, kupowany w żydowskich sklepikach, śledź (o karpiu nie było mowy) - na wieczerzę wigilijną składało sie 12 potraw. Na zakończenie wieczerzy wspólnie modlono się i śpiewano kolędy.

Kiedy wszyscy byli naprawdę syci, rozpoczynały się wróżby. Panny marzące o zamążpójściu przygotowywały wcześniej tzw. bobalki (kulki z ciasta), które kładły na podłogę. Bobalka której z panien zjadł kot - miała wyjść za mąż jeszcze przed kolejną wigilią. Domowemu pastuchowi nakazywano wiązać powrósłem drewniane łyżki, którymi spożywano potrawy wigilijne, by bydło na pastwisku nigdy się nie rozbiegało. Potem gaszono wigilijną świecę i wszyscy z zapartym tchem spoglądali na uchodzący dym. Jeśli skierował się w stronę drzwi, to oznaczało, że kogoś z domowników zabraknie za rok przy wigilijnym stole. Jeśli szedł w górę - było wiadome, że rodzinna wspólnota pozostanie w pełnym składzie i zdrowiu.

W pierwszy dzień świąt wszyscy gremialnie szli do cerkwi. Wieś wyludniała się. W domu nikt nie pozostawał. Nie odwiedzano sąsiadów, gdyż było to święto rodzinne. Dopiero drugiego, trzeciego dnia (świętowano trzy dni), wzajemnie się odwiedzano. W drugi dzień świąt gazda zbierał z podłogi rozściełaną słomę, a drobne plewy zamiatały panny. Gazda skręcał powrósła i owijał nimi drzewa owocowe w sadzie, by obrodziły dobrze w nowym roku. Resztę słomy paliły w sadzie dziewczęta, pohukując głośno - hu!, hu!, hu! Z tej strony skąd odezwało się echo, miał przyjść kawaler - przyszły mąż. A jeśli echo nie ozwało się - tylko pies zaszczekał - oznaczało, że panna zajdzie niespodziewanie w ciążę i będzie mieć nieślubne dziecko.

Takie były wierzenia, obrzędy a po części zabawy. I one wypełniały długie zimowe wieczory.

Okres świąt Bożego Narodzenia, to czas kolędników, czas radości. Nad Beskidami płonęło rozgwieżdżone niebo. Pośród górskich dolin świętowano przyjście Pana.

Epifan Drowniak i Andryj Warchoła

O Nikiforze (Epifanie Drowniaku) słyszało wielu. Siedział sobie na deptaku w Krynicy przez ponad pół XX wieku i niewprawną ręką malował swoje obrazki. Galicyjskie stacyjki kolejowe, domy, ludzi i pogórze Beskidu. Miał szczęście, bo nie umierał w nędzy jak van Gogh. W latach 60. stać go było na własny samochód, który Fabryka Samochodów Osobowych na Żeraniu nazwała dumnie "Warszawą". Wybrał się nawet w podróż zagraniczną do Bułgarii. Jego przewaga nad nami polegała na tym, że nic z tego nie pojmował. Ani z tej "Warszawy", ani z Bułgarii, ani ze splendoru, który zaczął go otaczać. Po latach udręki spotkał przyjaciela. Był nim Marian Włosiński (zmarł w 2005 roku - przyp. - M.R.), który dał bezdomnemu Nikiforowi schronienie i opiekę na długie, ostatnie lata życia. I warto to dzisiaj przypomnieć. To właśnie dzięki Włosińskiemu Nikifor ma dzisiaj swoje Muzeum w Krynicy (oczywiście przy deptaku).

Nikifor umarł na gruźlicę, a gdy umarł pozostawił po sobie Wszechświat. Był Łemkiem. O czym dobrze wiedział. Mówił tylko po łemkowsku, chociaż bardzo niewyraźnie. Polacy chcieli go sobie zawłaszczyć nazywając Krynickim. Nie mieli racji i nie mieli pewności. A jeśli nie ma pewności, to lepiej milczeć.

Zupełnie inaczej było z Andryjem Warchołą. Ten urodził się w Stanach Zjednoczonych i był synem słowackich Rusinów z Mikovej. Świat znał go jako Andy Warhola. Nie ma dzisiaj jednoznacznej pewności, że urodził się w Pittsburghu 6 sierpnia 1928 roku. Wiadomo natomiast, że zmarł w nowojorskim szpitalu w niedzielę 22 lutego 1987 roku. Był twórcą i najwybitniejszym przedstawicielem kierunku, określanego jako pop-art, którego żywiołem była sztuka tworzona na potrzeby mass-mediów. Malował i kręcił filmy. W swojej twórczości wykorzystywał rekwizyty i przedmioty kultury masowej, drwiąc, ale i legitymizując ich istnienie: puszki zupy Campbella, banknoty dolarowe, butelka Coca-Coli i słynny jęzor Micka Jaggera, będący do dzisiaj symbolem słynnego zespołu The Rolling Stones.

Wisła

To nie była pierwsza gehenna Łemków. Podczas I wojny światowej Austriacy wymordowali niemalże całą łemkowską inteligencję w obozach w Grazu i Thalerhofie, posądzając o prorosyjskie sympatie. W obozach tych osadzono blisko 5000 osób pochodzenia rusińskiego. Minęło kilkadziesiąt lat i sytuacja zaczęła się powtarzać. Właśnie skończyła się II wojna światowa i na południowo-wschodnich terenach pojałtańskiej Polski Historia znowu ich dopadła. Od kwietnia do lipca 1947 roku wysiedlono 160 tysięcy ludzi - najczęściej na ziemie zachodnie, ale też i na północ Polski. Podobno sprzyjali Ukraińskiej Powstańczej Armii. Musieli zostawić wszystko. Gospodarstwa, domy, ziemię. Akcja "Wisła" spędziła wysiedlaną ludność łemkowską na rampę do Oświęcimia. To była ta sama rampa, z której hitlerowcy kierowali Żydów do komór gazowych. Taki okrutny chichot historii. Nieliczni (ok. 10 tys.) zaczęli wracać, ale dopiero po 1956 roku. Do dzisiaj nikt nie naprawił tych krzywd.

W 1949 roku władze PRL wydały dekret o przejęciu przez skarb państwa opuszczonych przez Łemków nieruchomości. III Rzeczpospolita nie kwapi się do zadośćuczynienia łemkowskim krzywdom. Muszą sami walczyć. Ot chociażby tak, jak Stefan Hładyk przewodniczący Zjednoczenia Łemków w Gorlicach, który po wielu latach, uzyskał w sądzie Wolnej Polski wyrok, że tamte decyzje były bezprawne. Czy będzie to tylko precedens?

Jeźdźcy Żdynii - ballada Łemkowska

To była wymarła wioska. Drewniane chaty stały opuszczone od wielu lat - od czasu, kiedy pewnej nocy przyjechali tutaj żołnierze i spędzili ludzi na największy plac przed ich świątynią. Podniósł się wtedy zgiełk wielki i rwetes. Kobiety i dzieci szlochały, a mężczyźni starali się z dumą znieść szturchańce kolb i pięści żołdaków. Otoczeni kordonem wojskowych czekali przerażeni - jak na wyrok. Bo w takich chwilach wyrok musi zapaść. Przed stłoczonych wyszedł wreszcie oficer i powiedział:

- Nu, swołocz! Macie szczęście. Jeszcze będziecie żyć - i spojrzał na wszystkich z nienawiścią, chociaż przecież nikogo nie znał, bo pierwszy raz tutaj przyjechał. - Tylko dwie drogi przed wami: jedna na wschód, druga na zachód. Możecie wybierać - i oficer wzgardliwie plunął na nie swoją ziemię. I stało się tak jak powiedział. Jedni poszli na wschód, a inni na zachód. Wszyscy bez wyjątku - i wioska od tej chwili stała opuszczona. Czy dlatego musieli odejść, że mówili trochę inaczej i modlili się trochę inaczej, a może przez ludzką złość, która nie wiedzieć czemu znienacka wybucha i znienacka gaśnie - tylko potem nic już nie jest tak samo.

I właśnie do tej opuszczonej wioski pewnego dnia, po latach, wjechało dwóch jeźdźców. Niecodziennie wyglądali w swoich obszernych czuchach, opadających na końskie zady. A podobni byli do siebie jak syn do ojca, a ojciec do syna. Stanęli na skraju wioski i zaczęli przyglądać się opuszczonym chyżom, a potem spojrzeli ponad słomiane strzechy na góry i lasy, które były tutaj wszędzie. I nagle w cerkwii zaczęły bić dzwony.

- Chrystus zmartwychwstał - odezwał się młodszy.

- Chrystos Woskres - powtórzył starszy.

I ruszyli stępa przez wieś. Mijając kolejne chyże, starszy przypominał sobie dawne czasy.

- Tutaj mieszkał Wołodymyr, a tam Jurko, a dalej Mychajło, Olga i Dmytryj, Ołena i Seman, a tutaj Wasyl - i nie ustawał, bo wszystkich swoich pobratymców znał i pamiętał. Tak dojechali do cerkwi. Nie zdumiało ich, że ciżba w niej była wielka. Wszak w Wielką Sobotę przed północą zawsze tak bywało. Cała wieś zbierała się w cerkwi, niosąc na poświęcenie paschy, pisanki i wszelaką świąteczną strawę, jaką z Bogiem na Wełygden przygotowali. Cerkiew była pełna światła i ustrojona, bo jakże inaczej Grób Chrystusa przyjmować i Mękę Pańską, jak nie z pokorą i na klęczkach. Ale po żałobie przychodzi wreszcie radość, to i procesja wokół cerkwi radosna była i głos księdza, co chwilę dobrą nowinę objawiał. A potem modlitwa do rana - aż do Utrenii.

Nad ranem jeźdźcy dosiedli swoich koni. Popatrzyli za siebie. Ludzie wracali do domów na wielkanocne śniadanie. W całej wiosce gwarno było - odświętnie i kolorowo.

- Chrystus zmartwychwstał - odezwał się młodszy.

- Chrystos Woskres - powtórzył starszy - Woistynnu Woskres! Zaprawdę Zmartwychwstał! Zawsze ci mówiłem, że kiedyś tutaj wrócimy. Ziemia nasza cierpliwa i wioska nasza - Żdynia - cierpliwa. Żdynia czekała.

A potem odjechali, kłaniając się trójramiennym krzyżom, które przodkowie przed laty wykuli w kamieniu i postawili za wioską, i których nikomu nie udało się wypędzić w tamtą przeklętą noc.

Epilog

ANATEMA

Kukułko moja /nadziejo głupia/ledwie wiosna/a ty już kukasz
I wziąwszy swój mieszek podróżny zadumek pełen/tęsknotę gonisz drogami świata
z nadzieją/że dolę próżną za talara kupisz
A ty mi kukasz/i kukasz/i mamisz
Na lato się ma kukułko/tylko ogień rozpali jeszcze/świety Jan Kupała
Nie będziesz już kukała
Za dni moich zmagania/przemienisz się zazulo
w jastrzębia

Dzisiaj Łemkowie, jak to w rodzinie, trochę się ze sobą spierają. Jedni szukają niezależności i narodowej łemkowskiej autonomii i korzeni. Inni łączą swój narodowy los z ukraińskim losem. Ale chyba od dawna tak było. Rozproszeni po świecie ciągle szukają jednak swojej Łemkowyny - i Ci ze Stowarzyszenia Łemków w Legnicy, i Ci ze Zjednoczenia Łemków w Gorlicach. Uczą dzieci swojego języka w szkole i, jak Petro Murianka (Piotr Trochanowski) z Krynicy, piszą dla nich łemkowski elementarz. Wydają gazety ("Zahoroda", "Besida"), tomy wierszy i opowiadań (Władysław Graban, Petro Murianka, Teodor Kuziak). Śpiewają łemkowskie pieśni (zespół Łemkowyna Jarosława Trochanowskiego). Kultywują swój folklor w Muzeum Kultury Łemkowskiej w Zyndranowej k. Dukli u Teodora Gocza. I trwają. I nawołują się nawzajem, pohukując po lesie: Łemku, rodzinna ziemia woła, gdzie dzikie chaszcze, gdzie ślady domostw pozostały, siedliska nowe wznoście. Na wzgórzach płonie ogień święty pradziadów waszych, na połoniny skrzydłach śpiewnych jest miejsce tam dla żywych, w muzyce słowa powroty. Woła was ziemia bracia w siną obręcz lasów, w zielone podniebne Karpaty.

Tekst: Maciej Rysiewicz, www.pszczelarskaoficyna.pl

W 2002 roku ukazał się w wydawnictwie Zabytki album Krynica-Zdrój - Miasto, Ludzie, Okolice autorstwa Macieja Rysiewicza (tekst) i Jerzego Żaka (fotografie). Tekst Łemkowyna jest fragmentem tej książki i został także opublikowany w magazynie Zabytki w nr 2 w 2002 roku.

Album "Krynica Zdrój - miasto, ludzie, okolice"
Fotografie - Jerzy Żak. Tekst - Maciej Rysiewicz.
Wydawnictwo "Zabytki", Krynica-Warszawa 2002
Stron 260, format A-4, oprawa twarda.

"Krynicy sławę przyniosły żródła. Woda jest bogactwem tej ziemi. I dlatego prawie wszystko, o czym opowiadamy w tym albumie, ma związek z wodą. I ludzie, którzy tu przyjechali, i domy, które tutaj zbudowali, i miejsca, które uznali za ważne dla swojej historii. Zapraszamy na spacer po starej i nowej Krynicy. Pokażemy to, co piękne i to, co nie zawsze się udawało. Dopowiemy historie znane i zapomniane. Jednak przede wszystkim przemówią obrazy".
(fragmenty "Słowa Wstępnego" Macieja Rysiewicza)

Przeczytaj opis książki