To co najważniejsze

To co najważniejsze / Anna Rydzanicz.- Przegląd Prawosławny, 2007, nr 3

12 marca ubiegłego roku, w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu, odszedł ksiądz protoijerej Antoni Habura, proboszcz parafii św. Mikołaja w Zielonej Górze, św. arch. Michała w Torzymiu oraz nowo powstałej w Słubicach. To właśnie w sobotni wieczór, wracając do Zielonej Góry ze Słubic, po odczytaniu wielkopostnego kanonu św. Andrzeja z Krety, uległ wypadkowi.

   Niespodziewana śmierć sprawiła ból wielu ludziom. Jego najbliższym, wiernym, przyjaciołom. Ogromną stratę poniosła młodzież, pracy z nią poświęcił ponad dwadzieścia lat życia. – O. Antoni miał niebywały dar porozumienia się z młodzieżą – mówi o. Andrzej Dudra. – Garnęła się do niego.
   Wszystko, co w życiu o. Antoniego najważniejsze, zdarzyło się podczas Wielkiego Postu. Rzeczy radosne i smutne. Urodził się 22 lutego 1964 roku. W czasie Wielkiego Postu poznał matuszkę Joannę.
   Był pierwszy dzień wiosny 1986 roku. Joanna, słuchaczka policealnego studium dla położnych w Legnicy, przyjechała na koncert do wrocławskiej filharmonii. Zainteresowana działaniami bractwa młodzieży, skorzystała z okazji i wstąpiła na ulicę Mikołaja 40. Na śniadaniu u władyki Jeremiasza gościła liczna grupa absolwentów seminarium w Jabłecznej.
   – Władyka polecił mi wziąć na spacer po Wrocławiu jedynego wśród przyszłych duchownych Łemka – mówi Joanna Habura.
   Niewykluczone, że w energicznej, pełnej życia panience z dobrego domu władyka ujrzał doskonałą kandydatkę na matuszkę.
   O. Antoni powtarzał jednak, że spotkali się znacznie wcześniej, podczas młodzieżowej pielgrzymki na Świętą Górę Grabarkę, w roku 1982 lub nieco później. Kilka dziewcząt z Wrocławia przyjechało bez namiotu. O. Antoni twierdził, że nie tylko pożyczył, ale i rozbił namiot bezradnym pątniczkom.
   – To zdarzenie zupełnie umknęło mi z pamięci, ale on żartobliwie wspominał, że w rewanżu zaprosiłyśmy go na kolację, której nigdy nie dane mu było spróbować – uśmiecha się matuszka.
   Spacer po Wrocławiu przedłużył się i Joasia, czego nie miała w zwyczaju, wróciła do domu ostatnim pociągiem. Oczywiście na koncert do fil harmonii nie dotarła, bo powierzony jej opiece młody człowiek okazał się bardzo interesujący. Mówił ciekawie, ale dziś pamięta tylko, że opowiadał, jak bardzo leży mu na sercu usprawnienie rodzinnej parafii w Torzymiu.
   Podobno akurat wtedy, gdy młodzi się poznali, jego matka znalazła medalik z ikoną św. Mikołaja. Niebawem okazało się, że święty patronuje pierwszej parafii o. Antoniego, w Zielonej Górze.
   Po miesiącu przysłał list z propozycją pomocy w prowadzeniu obozu dla dzieci i młodzieży w jego parafii. Joanna nie wahała się ani chwili.
   – Zaangażowana byłam w prace bractwa i było dla mnie oczywiste, że go poprowadzę. List potraktowałam raczej jak informację – dziś mówi.

   Główny organizator przyjechał do Legnicy. Okazało się, że jego rodzice urodzili się, podobnie jak ojciec matuszki, we Florynce.
   – Był synem Teodora Habury, prawie z sąsiedniego podwórka – wspomina Michał Duda, ojciec matuszki Joanny.
   W Torzymiu mieszkał brat pani Dudowej, więc nieobce im były klimaty rodzinnej miejscowości ich gościa, znali też dziadków i rodziców. Był prawie z rodziny, bo wujenka pana Dudy była kuzynką Teodora Habury.
   Ku zaskoczeniu rodziców młodzi już w czerwcu postanowili się pobrać.
   – Byliśmy chyba dwiema połówkami jednego jabłka, choć podobno lepiej mają ci, którzy się różnią – wzdycha Joanna Habura. – Od początku mieliśmy wrażenie, że się znamy od dawna i idealnie uzupełniamy. Jeśli były pomiędzy nami różnice, to raczej nas one wspierały, niż dzieliły.
   Poprowadzony wspólnie pierwszy obóz w Torzymiu dla ponad trzydzieściorga dzieci zdawał się to potwierdzać.
   W domu przyszłych teściów dał się poznać jako człowiek bardzo uczynny.
   – Był niemalże moim lektorem – przyznaje Michał Duda, dziś emerytowany nauczyciel muzyki, a wtedy dyrygent chóru w liceum ukraińskim. – Dyktował mi przy przepisywaniu nut z czarnodruku na Braila.
   Po ślubie – w październiku – i wyświęceniu – w grudniu 1986 r. – zamieszkali u rodziców w Legnicy. W kwietniu 1988 r. z 4-miesięczną Natalką przenieśli się do Zielonej Góry.
   Przeprowadzka stała się życiowym egzaminem, doskonale zdanym. Skupiająca wówczas tylko sześć starszych osób parafia wymagała dużo pracy nie tylko ze strony młodego proboszcza, ale i matuszki. Plebania kwalifikowała się do kapitalnego remontu.
   Stary budynek rozebrano do parteru i wzniesiono piętro.
   Z biegiem lat parafia „odmłodniała”, powiększając się o kolejnych wiernych.
   Zaczęły się regularne lekcje religii. Pierwszym dzieckiem w parafii, które poszło do pierwszej spowiedzi, była ich Natalia. Trzy lata później Igor szedł już z kolegą.
   Parafianie, nie szczędząc własnych środków i pracy, okazali się w dziele odbudowy prawdziwą podporą. Starosta, kiedy proboszczowi zepsuł się samochód, pożyczył mu na kilka tygodni własny, aby o. Antoni mógł dojeżdżać blisko dziewięćdziesiąt kilometrów na nabożeństwo do Torzymia. Sam w tym czasie wziął urlop.
   – Parafianie stworzyli wielką rodzinę – mówi matka matuszki Joanny.
   Porzucając rodzinną tradycję wspólnej łemkowskiej wigilii w podprzemkowskim Jakubowie, gdzie w domu ciotki matuszki Joanny przy wspólnym stole zasiadało kilkanaście osób, z wielkim zapałem organizowali, ze względu na samotne parafianki, wigilię u siebie. Pani Dudowa lepiła pierogi, a jej siostra piekła specjalnie na tę okazję swojski chleb. Z Jakubowa dostarczano na wigilijny stół również siano.
   – Tegoroczna wigilia w Jakubowie była dla nas najsmutniejsza – wzdycha pani Duda.
   Przez ostatni rok matuszka, podejmując każdą decyzję w kwestii rodziny i domu, czyniła to razem z o. Antonim. Brakuje jej wymiany zdań przy stole, ale czuje jego obecność. Kierując się dobrem parafii, po miesiącu wyprowadziła się z trojgiem dzieci z plebanii, mimo próśb, by pozostała. Świadoma trudu włożonego w jej odbudowę, nie chciała, aby praca o. Antoniego, w jakimkolwiek stopniu poszła na marne.
   Inne ma teraz spojrzenie na śmierć i upływ czasu. Zdaje sobie sprawę, że bez wiary w Boga, w opiekę Matki Bożej oraz życie pozagrobowe nie poradziłaby sobie. Kolejny rok to rok bliżej do spotkania i nie ma znaczenia, czy dane jej będzie samotnie przeżyć dwadzieścia czy czterdzieści lat. Rozłąka jest tymczasowa.

   – Zdałam sobie sprawę, jak ubogi jest człowiek, który nie wierzy. Dla niego w podobnych chwilach świat się kończy – wyznaje, odruchowo chwytając się za przewieszony na łańcuszku krzyżyk z mężowską obrączką. – Nie ma ani jednej chwili ze wspólnej przeszłości, którą chciałabym zmienić.
   Dwadzieścia lat małżeństwa minęło jak sen. Dowodem są tylko dzieci.
   – Nieraz zastanawialiśmy się, kiedy to minęło? Pozostał niedosyt.
   Kiedy potrzebowała wyciszenia, uporządkowania emocji, pomagali przyjaciele. Marek Jakimiuk, kolega o. Antoniego z seminarium, nigdy nie pozwolił jej zatapiać się w czarnych myślach. Władyka Adam wspierał ciepłymi, dodającymi duchowych sił, rozmowami w listach. O. Mariusz Synak ze Słupska dzwonił, wysyłał smsy. To dawało ukojenie.
   – Młodzież dla o. Antoniego była wszystkim – mówi matuszka Joanna.
   Na pierwszym miejscu była Cerkiew, a z jej perspektywy praca z młodzieżą. Wiedziała, że niejednokrotnie przegrywa ze zjazdami młodzieżowymi, bo w 1997 roku został opiekunem młodzieży w diecezji wrocławsko-szczecińskiej.
   W drodze do Magdeburga we wrześniu 2006 roku z pasją opowiadał mi o organizowanych w Cieplicach ciekawych prelekcjach dla młodzieży, ostatniej pielgrzymce młodzieżowej na Świętą Górę Grabarkę. – Ja to po prostu lubię – wyjaśnił.
    Spotkania młodych ludzi z Wrocławia, Szczecina, Legnicy, Zielonej Góry zaowocowały przyjaźniami. Dzięki nim więcej mogli dowiedzieć się o sobie. Natalia Habura, studentka pierwszego roku pedagogiki, zaczęła w zjazdach uczestniczyć w pierwszej gimnazjalnej. Na początku obserwowała towarzystwo, bo była najmłodsza w grupie, a najstarsi mieli po dwadzieścia kilka lat. Z czasem wciągnęła się na dobre. Igor do grupy dołączył trzy lata później. Łatwiej im było dojechać ojcowskim samochodem, ale i ojciec-opiekun wymagał od nich więcej.
   – A mimo wszystko byliśmy dumni z ojca, gdy koledzy wysoko oceniali jego starania – mówią zgodnie.
   Praca o. Antoniego widoczna była poza diecezją. Od 1999 r. przyjeżdżał na „majową” Grabarkę autokar z młodzieżą w jednakowych, każdego roku w innym kolorze, koszulkach.
   – To był nasz znak firmowy. Ciemnogranatowe, żółte, czerwone, żartowaliśmy, że wkrótce zabraknie kolorów – uśmiecha się Igor. Młodzi ludzie z logo Bractwa Prawosławnego Młodzieży Diecezji Wrocławsko-Szczecińskiej wzbudzali zainteresowanie.
   – Kto choć raz pojechał na Grabarkę, zaczynał brać udział w zjazdach – mówi Mateusz Łopato z Zielonej Góry, uczeń klasy maturalnej. – To było bardzo krzepiące, że jest nas coraz więcej.
   Bogdan Kopciał pierwszy raz pojechał na zjazd zachęcony przez brata Jarosława po jego powrocie z pielgrzymki młodzieżowej. Dziś obydwaj nie potrafią policzyć, w ilu spotkaniach wzięli udział.
   Matuszka nigdy nie słyszała, że o. Antoni jest zmęczony, czy brakuje mu energii do organizowania zjazdów i pielgrzymek. Pamięta, kiedy przyszedł i z niesamowitą radością oznajmił, że będzie tworzył trzecią parafię w Słubicach.
    Dla najbliższych powołanie trzeciej placówki w odległości prawie stu kilometrów wydawało się niewyobrażalne. Dla o. Antoniego nie było problemu.

   – Na wszystko jest wola Boża – mówi matuszka Habura, cytując słowa władyki Ambrożego. – Bez woli Bożej jeden włos nie spadnie nam z głowy.
   Mimo to nadal nie rozumie, co miała nam dać jego przedwczesna śmierć. Zastanawia się, czy zdążymy wyciągnąć lekcję z tego tragicznego wydarzenia i z nadzieją skłania się ku pozytywnym myślom. Ogromna życzliwość ludzi, pomoc rodziny, nie były bez znaczenia.
   – Myślę, że to co o. Antoni zrobił dobrego, zwraca się. Tylko czy zdążę to dobro oddać – mówi matuszka Joanna Habura.
   O. Antoni miał szczęście do wspaniałych nauczycieli i dalej tę wiedzę przekazywał młodym. Blisko trzydziestoosobowy chór Bractwa Młodzieży Diecezji Wrocławsko-Szczecińskiej „Błahodar”, kierowany przez Adama Kondratiuka ze Szczecina, jest ostatnim, udanym dziełem. Zdążył wysłuchać jego śpiewu. Koncertowali w Terespolu, Szczecinie, Legnicy. Z końcem roku nagrali w studiu pierwszą, czekającą nadal na wydanie, płytę z kolędami.
   – Śpiewając w chórze poznajemy teksty liturgiczne i możemy być podporą chórów we własnych parafiach – mówi Mateusz Łopato, myśląc o wstąpieniu do seminarium.
   W ciągu tego roku młodzież niejednokrotnie udowodniła, że bardzo jej zależy, by spotykać się przynajmniej raz na dwa miesiące. Proponuje tematykę spotkań. Zaczyna przyjeżdżać coraz więcej osób, chociaż dotąd średnio bywało 50-70. Prawie każda parafia ma przedstawiciela bractwa, który w rozmowach z młodzieżą stara się zorientować w ich zainteresowaniach i oczekiwaniach. Chcą odstąpić od długoletniej tradycji organizowania spotkań w większych, znanych ośrodkach, a przenieść się do mniejszych, ale ciekawych parafii, wystąpić z koncertem chóru. Wiedzą, że w przyszłości swoje dzieci będą zachęcać do młodzieżowych spotkań, pozbawieni obaw przed nieznanym, które ujawniali ich rodzice.
   – Miałam to ogromne szczęście być żoną i matuszką. Zresztą matuszką jest się do końca – wyznaje Joanna Habura.
   Nie wyobraża sobie, że mogłaby odmówić udziału w zjeździe bractwa czy pomocy przy organizacji najbliższego, mającego się odbyć w dniach 9-11 marca, zjazdu w Zielonej Górze. W ten sposób kontynuuje dzieło rozpoczęte przez męża.
   – To był i nadal jest nasz świat – podsumowuje.
   
   Anna Rydzanicz
   fot. archiwum rodziny Haburów i autorka
Przegląd Prawosławny nr 3(261) marzec 2007