Czas radości i smutku cz. II

Dziadek Paraskiewy i Grzegorza Fryckich, Tomasz Koban, urodził się w 1856 r. W zasadzie był ich ciotecznym dziadkiem. Mama pochodziła z wielodzietnej rodziny i została zaadoptowana przez bezdzietną siostrę swego ojca i jej męża, dziadka Tomasza. Był bardzo przedsiębiorczy, kilka razy jeździł do Ameryki.
   - Raz nawet wspominał, że na statku pokazał paszport cielaka jako własny. No bo kto tam w Ameryce mógł rozszyfrować polskie dokumenty? - mówi pani Brejanowa.
    Za zarobione w Ameryce pieniądze kupował we wsi ziemię. Zimą chodził na Słowację i tam dorabiał przy czesaniu wełny.

   Dziadek Koban lubił w ogóle ruch w interesie.

   Trudnił się też handlem bydła. Z Izb wędrował nawet kilkadziesiąt kilometrów, kupował krowę, a potem, po odpowiednio wyższej cenie, sprzedawał ją w okolicy. Zarobione w ten sposób pieniądze pożyczał ludziom. Chwalił się, że przed wojną pożyczył ludziom 1800 złotych.
   - Na nic to się zdało, bo wyjechaliśmy potem z niczym na Ukrainę - wzdycha.
   Rodzicom przedsiębiorczości też nie brakowało, bo w Izbach wybudowali dwa domy. Pierwszy w 1928, a drugi dziesięć lat później. Budowę drewnianego domu zaczynano wtedy wiosną, aby zimą zamieszkać w nowej chyży.
   Ten dom z 1928 roku zostawili we wsi i zamieszkali jesienią 1938 roku, w rok po komasacji, kiedy to przyznawano mieszkańcom grunty według nowych map geodezyjnych, w nowym. Następstwem komasacji w Izbach była przybudowa, czyli przysiółek za wsią. Podobnie jak w innych wsiach na Łemkowszczyźnie powstało tam nowe osiedle.
   - Dostaliśmy ładny kawałek ziemi uprawnej, który do dziś jest niezalesiony. Rok temu widziałam pasące się na naszym polu owce - mówi.
   Późną jesienią 1939 roku przyjechali do Nowego Sącza delegaci werbować Łemków do wyjazdu na Ukrainę. Opowiadali, że tam

   płoty będą kiełbasami grodzone.

   Ludzie, choć dobrze im się powodziło, zapisywali się przekonani, że jeszcze poprawią sobie byt. Z Izb wyjechały pięćdziesiąt cztery rodziny.
   - Wyjeżdżaliśmy 15 lutego 1940 r. Mróz był trzaskający, gdzieś ponad dwadzieścia stopni - wspomina. - Dziadek Tomasz miał 84 lata. Poowijano go w grube pledy i wsadzono na wóz. Był szerszy niż dłuższy.
   Na stacji w Zagórzanach, tuż przed granicą, stacjonujący tam Niemcy zaprosili Paraskiewę i jej trzy koleżanki na kawę. Widząc zmarznięte dziewczęta, poczęstowali je wódką.
   - Prosili nas, żeby tam nie jechać, bo tam nicht gut ! Jechaliśmy w towarowych wagonach po cztery rodziny. Na środku wagonu stał okrągły piecyk.
   Po przekroczeniu granicy każda rodzina otrzymała od miejscowych władz po czterdzieści dziewięć rubli na zagospodarowanie. Docelową stacją okazał się Husiatyn, leżący na dawnej granicy polsko-radzieckiej. Tam na przybyłych czekały sanie.
   - Nie znaliśmy ukraińskiego, a oni naszego. Trudno było na początku się porozumieć.
   Miejscem przeznaczenia była kolonia we wsi Lyczkowce, wcześniej należąca do miejscowego majątku.
   - Kiedy weszliśmy do nowego do-mu, paliło tam w piecu dwóch chłopców. Słysząc nasz język, natychmiast uciekli.
   Dom świecił pustkami. Po jego poprzednich mieszkańcach pozostał jedynie mały kredens. W stodole stało kilka snopów żyta, ale parę dni później przyszli jacyś ludzie ze wsi i je zabrali. Ojciec poszedł na skargę do sielsowietu, organu władzy na szczeblu gminnym.
   - Nie trzeba było pozwolić sobie zabrać - usłyszał w odpowiedzi.
   Sześcioletni synek kuzyna Fryckich jechał na Ukrainę w przeświadczeniu, że na płotach będą wisieć przyrzeczone im kiełbasy. Zaraz po przyjeździe obszedł nowe domostwo w poszukiwaniu delikatesów. Jego rozczarowanie było wielkie.
   I pewnie przesiedleńcy przymieraliby głodem, gdyby nie zainteresowanie i pomoc miejscowego księdza grekokatolickiego. Przyjechał po kilku dniach na kolonię, gdzie osiedlono pięćdziesiąt rodzin, dawnych mieszkańców Izb, i zrobił spis przybyłych. Nie ukrywali, że są prawosławni. Księdza interesowało, czy będą uczę-szczać do cerkwi, czy do kościoła.

   W okolicy nie było cerkwi prawosławnej,

   więc wszyscy jednogłośnie zadeklarowali, że zostaną jego parafianami. Po dwóch dniach na kolonię zajechały sanie pełne świeżo upieczonego chleba.
   - My dostaliśmy dwa bochenki, bo było nas tylko pięcioro. W domach, gdzie było więcej osób, zostawiał po trzy i więcej - wspomina nie bez wzruszenia pani Paraskiewa.
   Lyczkowce były dużą wsią, liczyły 350 numerów, tylko w dziewięćdziesięciu domach mieszkali Ukraińcy. Większość to byli Polacy, więc duchownemu bardzo zależało na wiernych wschodniego obrządku.
   W niedzielę, w cerkwi przypadała właśnie niedziela o synu marnotrawnym, ksiądz wygłosił kazanie i przedstawił wiernym nowych parafian.
   - Nie powiedział, że przyjechaliśmy dobrowolnie, ponieważ nie przyznaliśmy się. "Przyjechali nowi bracia i siostry. U nich chłodno i głodno, nie mają co jeść" - słowa księdza do dziś wywołują u niej łzy wzruszenia.
   Prosił miejscowych o zaopiekowanie się przybyszami. Ludzie natychmiast zareagowali na taki apel. Po nabożeństwie oblegli dwa wejścia do świątyni i nikt z potrzebujących nie wrócił do domu bez proszonego obiadu. Robili to do połowy lata, zanim na polach nie urodziło się zboże.
   - Ich gościnność była wielka. Częstowali nas czym mogli, a stoły były pełne smakowitych różności. Były i galarety, i pączki. My tego nie znaliśmy, to była inna kultura - mówi.
   We wsi funkcjonowała świetlica, ludzie mieli dostęp do czasopism i książek. Łemków porażała jednak bieda. Skromne, jednoizbowe chaty i małe, czasem tylko dwuarowe gospodarstwa. Z tego nie można było wyżyć. Jednak Ukraińcy dzielili się wszystkim, co mieli.
   - Jak szliśmy do domu, to nigdy nie wypuścili nas z pustymi rękami. Zawsze coś nam wetknęli, choćby odrobinę fasoli, czy kaszy. Córka Kaczora , tego, który nas przywiózł z kolei saniami, nosiła po całej kolonii dwie duże konwie z mlekiem. Przy każdym domu odlewała po litrze.
   Od lata zaczęli regularnie, co drugą niedzielę, śpiewać w cerkwi podczas nabożeństwa. Ksiądz ogłaszał, że kolonia śpiwaje i żak Durkot , który też znalazł się w Lyczkowcach, dyrygował swoim chórem.
   Jesienią 1940 roku kolonistom przydzielono trochę ziemi. Fryccy dziesięć hektarów w Izbach zamienili na cztery na Ukrainie. Jan Frycki na szczęście był człowiekiem zaradnym. Niedługo po przyjeździe znalazł pracę na kolei przy wyładunku towarów. Dzięki temu i rublom otrzymanym na zagospodarowanie, już po miesiącu pracy rodzina mogła kupić krowę. Niespełna szesnastoletnia Paraska jesienią 1940 roku pracowała w folwarku przy młóceniu zboża i rzepaku. Wiosną zatrudniła się wraz z koleżankami, podobnie jak ojciec, na kolei. Dziewczęta oczyszczały tory z chwastów. Zarobione pieniądze znacznie reperowały domowe budżety. Z Husiatyna do domu było jedenaście kilometrów, więc nie zawsze miały siłę wracać do domu. Częściej nocowały na deskach w pustych wagonach, podściełając sobie pod głowę brzozowe gałęzie.
   Na Ukrainie Paraskiewa poszła do szkoły.
   - Postanowiłam skorzystać z tego, co nie dane było mi za młodu - śmieje się.
   Starsza od pozostałych uczniów, poszła do piątej klasy. Najbardziej polubiła matematykę. Ceniła sobie naukę rosyjskiego i niemieckiego, przedmiotów, z którymi zetknęła się po raz pierwszy. Była bardzo dobrą uczennicą. Wychowawca od razu promował ją do siódmej klasy.
   - Miałam kształcić się dalej w Czortkowie, ale przyszli Niemcy i po nauce - wzdycha.

    Niemcy do Lyczkowiec przyszli 7 lipca 1941 roku

   i od razu nastroje pomiędzy Polakami a Ukraińcami we wsi zaczęły się zmieniać.
   - Ukraińcy utworzyli własną milicję. Powstała ich Sicz. Ukraińcy byli sobie i Polacy sobie.
   Niemcy w urzędach w Husiatynie przyjmowali chętniej Ukraińców niż Polaków.
   Miejscowi Ukraińcy przez dwa tygodnie furmankami wozili ziemię na kopiec, który miał symbolizować pogrzeb Związku Radzieckiego. - Po latach dowidzieliśmy się, że jak Niemcy uciekli, a wrócili sowieci, to natychmiast zrównali go z ziemią i rozpoczęły się masowe aresztowania.
   Kiedy Niemcy ruszyli na Moskwę, zaczął się kryzys. Zamknięto miejscowy młyn, ale widmo głodu zostało zażegnane dzięki żarnom przywiezionym przez krajana z Izb. Bywało, że i dwadzieścia osób czekało w kolejce na zmielenie ziarna.
   W okolicy zaczęło robić się niespokojnie.
   - Przyszedł do mojego ojca i żaka Durkota miejscowy nauczyciel, nazywał się Omeluk , z propozycją utworzenia organizacji o charakterze narodowym. Zapytał, co oni na to?
   Łemkowie, zaniepokojeni propozycją współpracy, postanowili rozmówić się z miejscowymi władzami. Urządzono suto zakrapiane przyjęcie w domu Fryckich. Zaproszono miejscowych pracujących w gminie, powiecie i województwie. Gospodarze starannie się przygotowali.
   - Nasi narobili samogonu, przygotowali jedzenie. Goście biesiadowali przez całą noc, upili się do nieprzytomności - wspomina.
   Efektem tej przemyślnej gościnności było podpisanie dokumentu zezwalającego na wyjazd gospodarzy do Niemiec na roboty. Docelową stacją miała być Krynica.
   - Najpierw pojechała mama z bratem. Nie mogliśmy jechać wszyscy, bo dziadek zachorował - wyznaje.
   Anna i Grzegorz Fryccy pojechali w maju 1942 roku z transportem ludzi z łapanki do Krakowa. Tam ledwie udało im się uwolnić spod nadzoru Niemców i wrócić szczęśliwie do Izb. W ich domu mieszkało bezdzietne małżeństwo ubogich pogorzelców, któremu jeszcze w 1939 spłonął dom. Kiedy sołtys przydzielił im na mieszkanie cmentarną kostnicę, przeprowadzili się do opuszczonego domu. Jednak po powrocie dawnych właścicieli bez słowa ustąpili miejsca.

Grzegorz Frycki (pierwszy z lewej) z kolegami na Łemkowszczyźnie

   Tymczasem w Lyczkowcach dziadek wymagał stałej opieki. - Gdzieś trzy tygodnie po wyjeździe mamy i brata, nocą obudził mnie ojciec. Powiedział, że z dziadkiem jest bardzo źle i będzie umierał. Usłyszałam, jak prosi ojca, żeby ten dał mu łyk samogonki, nazywanej przez miejscowych wariuchą . Dziadek łyk wódki zapił mlekiem i skonał ojcu na rękach - wspomina.
   Tej nocy Paraskiewa pobiegła co sił w nogach do żaka Durkota prosić o pomoc. Wtedy po raz pierwszy piekła chleb na stypę. Po pogrzebie ojciec z córką zaczęli przygotowywać się do drogi. Szafę, kupioną jeszcze w 1939 roku w Krynicy, wypełnili fasolą i zbożem. Z zewnątrz obito ją dla zabezpieczenia przed uszkodzeniami. Była tak ciężka, że czterech silnych mężczyzn z trudem załadowano ją do wagonu. Koleją wysłano też worki ze słoniną, które dotarły do Grybowa pocięte, ale z całą zawartością. Szafa zaś przyjechała nienaruszona. To pozwoliło im jakiś czas przetrwać.

   Wracali na Łemkowszczyznę partiami,

   żeby dokumenty nie wzbudzały podejrzeń. Z Paraskiewą i jej ojcem jechało razem pięć osób. Akurat wylał Dniepr i powodzianie prosili o kawałek chleba. Bez dachu nad głową, na plecach nosili cały swój majątek. Niemcy, tępiąc wszelkie przejawy żebractwa, konno podjeżdżali do nich i nahajami bili po plecach.
   - My pokazaliśmy dokumenty, że jedziemy na roboty do "Niemiec" i nikt nas nie ruszył - mówi. - W pociągu umierał jeden z powodzian. Ojciec dał mu kawałek chleba, ale ten już nie miał siły donieść go do ust.
   Ze stacji w Grybowie, w obawie przed donosami, wracali do domu pod osłoną ciemności.
   - Nie spałam już trzy noce. Zmęczona, z tobołami na plecach, szłam jak kamień. Ojciec prosił, żebym nie zasypiała i kazał pić wodę.
   W ten sposób, pokonując nocą dwadzieścia siedem kilometrów, dotarli do Izb.
   Trzy lata później, w 1945 roku, delegaci ponownie zapisywali chętnych do wyjazdu. Byli tacy, którzy mimo że przeżyli już biedę na Ukrainie, byli gotowi pojechać tam po raz drugi, ponieważ jeden z delegatów przestrzegał: - Nie pojedziesz na Wschód, to pojedziesz na Zachód.
   Po powrocie życie trzeba było na nowo układać. Zapasy przesłane koleją nie starczyły na długo. Choć był już czerwiec, należało pomyśleć o obsadzeniu choćby kawałka pola ziemniakami. Worek wyproszony na ten cel osiemnastoletnia Paraska niosła dobre dziesięć kilometrów na plecach od ciotki mieszkającej aż w Czyrnej.
   - Ojciec mamy, widząc mnie z takim ciężarem, rozpłakał się - wspomina.

   Pod koniec wojny

   w drodze na Berlin, pod Pragą, zginął pierwszy narzeczony pani Paraskiewy, Grzegorz Wan. Wysoki i przystojny chłopak podbił serce o dwa lata młodszej Paraski w czasie pobytu Fryckich na Ukrainie. Przyjechał z Izb w odwiedziny do ciotki, a kiedy zobaczył dziewczynę, nie chciał wracać z powrotem. W marcu 1945 roku z kolegą postanowił wstąpić jako ochotnik do armii radzieckiej.
   - Prosiłam go, żeby nie szedł do dobrowolców. Przyszedł pożegnać się i prosił, żebym na niego zaczekała.
   Bardzo przeżyła śmierć ukochanego. Zamierzała wzorem starszej znajomej, która podczas pierwszej wojny światowej straciła narzeczonego, dochować wierności i nie wychodzić nigdy za mąż, ale stało się inaczej.
   Ślub z Michałem Brejanem brała w miasnyciach , 17 lutego 1946 roku. Tego tygodnia w miejscowej cerkwi miały miejsce aż cztery śluby i nikt nie przewidywał, że dobrze zapowiadające się życie młodych zostanie wkrótce zakłócone. Michała Brejana aresztowano 25 maja 1947 roku o siódmej rano, godzinę po narodzeniu się ich pierwszej córki Ireny . Kilka dni przed tym wydarzeniem polscy żołnierze złapali młodego chłopaka, wracającego od dziewczyny. Próbowali, używając gróźb i tortur, wypytać go o kontakty mieszkańców Izb z partyzantami. Nieodporny młodzieniec mówił wszystko, co chcieli usłyszeć. Wymienił m.in. męża pani Paraskiewy. Były to niespokojne czasy, 3 maja koło Bielicznej partyzanci zastrzelili polskiego żołnierza. Tego dnia Brejanowie pracowali niedaleko na polu. Aresztowano wtedy Michała po raz pierwszy i zabrano do Tylicza. Rodzinie udało się go wyreklamować za odpowiednią zapłatą.
   - Przez wymuszone zeznania aresztowano i osadzono w Jaworznie aż siedmiu mężczyzn z naszej wsi. Daliśmy dziesięć tysięcy złotych, żeby męża wypuścili, ale na nic to się zdało, swoje musiał odsiedzieć - żali się pani Paraskiewa.
   Najpierw trzymano ich w Krośnie, potem przewieziono do Rzeszowa. Tam rozpoczęła się więzienna gehenna. Odebrano więźniom buty i boso musieli wytrzymać ponad trzy miesiące. W październiku rodziny nadesłały im paczki do Jaworzna.
   W Jaworznie powszechna metodą było używanie "lewego" świadka. Kiedy przesłuchiwany zaprzeczał udziału w zarzucanych mu czynach, wprowadzano świadka, który je potwierdzał. Wtedy następowało dotkliwe bicie więźnia. Takim praktykom poddawany też był Michał Brejan.
   - Bito ich deską po nagich stopach - żali się pani Paraskiewa.
   Młoda kobieta z dzieckiem przy piersi nie miała pojęcia o losach męża. Dwa tygodnie po jego aresztowaniu wysiedlona została na Dolny Śląsk. Rodzina rozpoczęła poszukiwania Michała. Najpierw do Jaworzna pojechała Anna Frycka z dwiema kobietami, których bliscy zostali aresztowani, ale odjechały z niczym. Tymczasem wrócił z Anglii brat Michała, Kirył , żołnierz armii Andersa.

   Pojechał do Jaworzna.

   Tam spotkał więźniów wracających z pracy i usłyszał, jak ktoś woła jego nazwisko. Był to dawny sługa rodziny, który go rozpoznał. Niestety, brata wśród nich nie było. Wrócił do do-mu w przekonaniu, że ten gest coś oznaczał i Michał musi być w Jaworznie. Dowiedział się też, że można wysłać dwukilogramową paczkę.
   - Mój mąż był pierwszym, który w Jaworznie otrzymał paczkę. Suszyłam chleb, aby jak najwięcej spakować.
   Adresat po otrzymaniu przesyłki mógł tylko domyślać się, kto jest na-dawcą, ponieważ usunięto adres.
   Michał Brejan przyjechał do Legnickiego Pola pierwszym transportem zwolnionych z Jaworzna 1 stycznia 1948 roku. Żona z rodzicami mieszkała w odległej o osiemnaście kilometrów Raczkowej. Tego dnia, jakby coś przeczuwając, przyszła do ciotki w Legnickim Polu.
   - Paraska, twój Michał tu! - przybiegł z wiadomością chłopak mieszkający w sąsiedztwie.
   Paraskiewie zrobiło się ciemno przed oczami. Wyszła rozejrzeć się, ale męża nie spotkała. W tym czasie on i wypuszczeni z nim mężczyźni byli przesłuchiwani na milicji.
   - Co ja się do tego czasu nachodziłam i napłakałam - wzdycha głęboko.
   Płakali też, kiedy poszli w pierwszą niedzielę po przyjeździe do miejscowego kościoła na mszę. - Był jeden płacz. Nie czuliśmy się jak u siebie.
   Bratu Paraskiewy w listopadzie 1947 roku urodziło się dziecko. Żeby je ochrzcić jechali w zimie wozem ponad trzydzieści kilometrów do Zimnej Wody. Potem to trzymiesięczne niemowlę zmarło i miejscowy ksiądz katolicki odmówił pochówku. Jan Frycki jeździł i załatwiał pogrzeb. Bezskutecznie, odsyłano go od księdza do zakonnic.
   - Wypadało tylko dziecko pochować w ogródku. Ojciec zebrał się po raz kolejny i poszedł do księdza. Mówi: No, dobrze proszę księdza, wiem, że nie wolno, bo jesteśmy prawosławni. Proszę mi tylko powiedzieć, do którego Boga należą prawosławni? Wtedy kapłan zgodził się pokropić trumienkę świeconą wodą.
   "Swojego Boga" odnaleźli w cerkwi w Legnicy latem 1948 roku i zostali w parafii.
   W 1949 roku Michał znalazł pracę, życie rodzinne zdawało się wracać do normy. Rok później zakładano PGR-y. Brejanowie zajmowali mieszkanie w dawnym folwarku. Nie będąc pracownikami PGR, zostali eksmitowani.
   - Wynieśli nas z dwójką dzieci i gorącą kuchnią na podwórze. W jednej chwili zostaliśmy bez dachu nad głową.
   Szczęśliwym trafem udało się znaleźć wolne mieszkanie w Legnickim Polu. Mieli nadzieję, że swoje chude lata mają za sobą.
   Nie spodziewali się, że sumę wszystkich smutnych wydarzeń w rodzinie przewyższy

   zaginięcie Grzegorza.

   - Mama nie zgodziła się na takie oszustwo.
   Jan Frycki nadal wysyłał pisma do Warszawy: "Obywatela Fryckiego Grzegorza widziano w dniu 18 października 1953 roku o godzinie 15-tej w Legnicy z towarzyszami radzieckimi na zajmowaniu się handlem zegarkami" - odtwarza z pamięci treść pisma i wzrusza ramionami. Pokazuje też inne, z 1954 roku, w którym Generalna Prokuratura zawiadamiała, iż ob. Frycki Grzegorz nie został zatrzymany przez organa Bezpieczeństwa Publicznego. Poszukiwania wyżej wymienionego dały wynik negatywny.
   Pani Paraskiewa uważa, że brat prawdopodobnie został zatrzymany przez Rosjan i stracony. Podobno z Rosjanami spotykał się w parku miejskim, czasami kupując od nich jakąś rzecz. Być może zgubił go list od kuzyna ze Stanów Zjednoczonych, który tamtego feralnego dnia miał przy sobie.
   - Śnił mi się potem. Mówił, że jest tu niedaleko.
   Grzegorza Fryckiego w 1960 roku prawnie uznano za zmarłego. Jego ciała nie znaleziono nigdy.
   Paraskiewa i Michał Brejanowie dochowali się pięciorga dzieci. Michał zmarł w 1990 roku.
   W 1989 roku pani Paraskiewa pojechała odwiedzić krewnych i znajomych w Lyczkowcach. Okolica bardzo się zmieniła. Na miejscu domu, w którym mieszkali Fryccy, stoi nowy. Po mogile dziadka Tomasza nie ma śladu. Kobieta, która zaprosiła szesnastoletnią Paraskiewę na obiad po pamiętnym nabożeństwie, nie poznała jej. Z rozpoznaniem dawnej znajomej, pomimo upływu czasu, nie miała problemu córka Kaczora - Józefa , dziewczyna, która na kolonii roznosiła mleko w konwiach. Starsza, schorowana mieszka samotnie w połowie rozwalającej się chaty.
   - Wyściskałyśmy się serdecznie. Ci ludzie okazali nam wielkie serce - wzrusza się Paraskiewa Brejan.
   W Izbach była przed rokiem. Często powraca pamięcią do tamtych, trudnych czasów, do ludzi i wydarzeń.
   - Obliczyłam, że spośród rdzennych mieszkańców Izb żyje już tylko sześćdziesiąt osób.

   Patronką parafii w Legnickim Polu była św. Jadwiga. W 1953 roku odpust przypadał w niedzielę 19 października. Grzegorz przyjechał na rowerze obejrzeć kramy. Przyszedł do domu Brejanów i oznajmił, że jedzie do Legnicy.
   - Próbowałam go zatrzymać, bo spodziewaliśmy się gości, ale nie dał się przekonać - wspomina.
   Twierdził, że pewien Rosjanin obiecał mu sprzedać parę butów. Pojechał o czternastej i nie wrócił. Po kilku dniach Jan Frycki zameldował o zaginięciu syna, ale milicjanci nic nie zrobili. Bezradny ojciec udał się do księdza Jana Lewiarza w Zimnej Wodzie, który obiecał pomóc.
   - Tak naprawdę pewnie już było po wszystkim - stwierdza siostra.
   Jan interweniował w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych w Warszawie. W odpowiedzi przyszło pismo informujące rodzinę zaginionego, że wynik poszukiwań jest negatywny. Wiosną 1955 roku wezwano rodziców na komendę milicji w Legnicy w celu identyfikacji zwłok. Podstępnie usiłowano wymusić na Fryckich potwierdzenie, że zwłoki, których im nie pokazano, są ciałem ich syna.

Anna Rydzanicz

Zdjęcia z archiwum Paraskiewy Brejan

Przegląd Prawosławny nr 3 (marzec 2005)



Przegląd Prawosławny