Mirko pisarz

Mimo że dotknięty był dysortografią, pisał niepowtarzalnie. Młody, zdolny i trochę zbuntowany – Mirek Nahacz, chłopak z Gładyszowa, w wieku osiemnastu lat okrzyknięty został nadzieją polskiej prozy. A zaczęło się zupełnie przypadkowo.
   W deszczowe popołudnie Helena Nahacz, emerytowana nauczycielka historii, matka pisarza, w przytulnej kuchni przy herbacie opowiada o synu.

   
   – Od początku pisał ładnie. Pierwsza jego talent dostrzegła polonistka z gorlickiego liceum na dwa lata przed debiutem. „Tacy jak Mirek to perełki” – powiedziała. W trzeciej klasie zmieniła się pani od polskiego. Styl przyszłego pisarza nie przypadł jej do gustu. Zarzucała używanie niezrozumiałych wyrazów i przytaczanie lektur spoza obowiązującego w szkole kanonu. Starała się zamknąć myśli młodego człowieka w ramach szkolnego programu.
   W maturalnej klasie, po debiucie Doroty Masłowskiej z „Wojną polsko-ruską”, wyciągnął z szuflady tekst „Osiem Cztery”.
   – Mamuś, przecież ja też coś takiego mam – oświadczył listopadowego popołudnia.
   Przerzucił torbę przez ramię, wsiadł do jej malucha i pojechał do Andrzeja Stasiuka, znanego pisarza, który od lat mieszka w sąsiednim Wołowcu i tam wraz z żoną Moniką Sznajderman prowadzi prestiżowe wydawnictwo „Czarne”. Bywał u nich od lat, przyjaźniąc się z dziećmi Moniki.
   – Mamuś, ile tam jest książek! – wzdychał po pierwszej wizycie u Jędrka. Często pożyczał coś do czytania. Bywało, że wracał z Wołowca po północy. Jednak tym razem wrócił szybko. W nocy zadzwonił Stasiuk. Zaskoczył go artystyczny poziom tekstu. Obiecał go wydać.
   – Nie miałam pojęcia, o czym pisał Mirek – wspomina matka. – Zresztą nigdy nie zaglądałam do jego notatek i szuflad. Kiedy pisał, prosił, aby nie wchodzić do pokoju.
   „Osiem Cztery”, charakterystyka bezideowego pokolenia, ukazała się w 2003 roku, tuż przed maturą.
   Dla matki to był szok! W domu nigdy nikt nie używał wulgaryzmów, a świat przedstawiony w powieści przepełniony był narkotykowym szaleństwem. Andrew, Patol – tak nazywał bywających u nich kolegów z dobrych domów. Powieść, podobnie jak i następne („Bombel” – 2004 i „Bocian i Lola” - 2005) ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. Autor odcinał się od określenia jej mianem manifestu całego pokolenia. Narrator Olgierdzik (szkolny pseudonim) nie do końca był nim, podobnie jego koledzy. Najgorzej jest nie wiedzieć po co się żyje – mówił w wywiadach.
   Tymczasem Mirek dorastał jako pisarz.
   Nigdy się nie wyrzekł swej tożsamości. Cerkiew dla Mirka i starszego o kilkanaście lat rodzeństwa to były Leszczyny babci i dziadka Barnów. U babci szło się do cerkwi. W niepublikowanym opowiadaniu „Koloryt” bohater idzie na cmentarz. W mojej wsi na nagrobkowych tablicach imiona i nazwiska zmarłych są napisane w dwóch językach. Normalnie po polsku, jak uczyłem się w szkole, do której mam dwadzieścia metrów, oraz w dziwnym, przedziwnym języku mojej babci, który jednak znam. I wszyscy się dziwią, że tak jest. Ten mojej mamy nie jest po polsku.
   W wieku trzynastu lat zdecydował, że będzie chodził na prawosławną religię. Został prysłużnikiem w cerkwi. Bywał na Grabarce. Przed maturą myślał nawet o teologii.
   – Nigdy nie ukrywał przed światem, że jest Łemkiem wyznania prawosławnego – mówi Helena Nahacz.
   Nie pamięta, kiedy zaczął mówić po łemkowsku. Język sam do niego przyszedł. Podczas spotkania autorskiego w Gorlicach („Bocian i Lola”) zapytano go, czy czuje się Łemkiem.
   – Ja się nie czuję, ja jestem Łemkiem – odpowiedział.
   Matka przypominała mu o polsko-ukraińskim pochodzeniu ojca, ale i tak deklarował się jako stuprocentowy Łemko.
   W „Bomblu” bohaterami uczynił ludzi z sąsiedztwa, gładyszowian. W krzywym zwierciadle sportretował Polskę prowincjonalną. Tytułowy Bombel to miejscowy pijaczek – filozof, w rzeczywistości zlepek kilku postaci. Bał się opinii Gładyszowa. Ludzie zareagowali różnie, ale Pietrek i jeden z pierwowzorów Bombla byli uszczęśliwieni. Na miejscowym przystanku PKS opowiadali turystom o „swoim sukcesie”. Mirek podarował im po egzemplarzu. Dyrektor szkoły przyznał, że lektura Bombla zawsze wprawia go w dobry nastrój.
   Zawsze gdzieś gnało go w świat. Do Warszawy na studia. Na spotkania autorskie, których klimat bardzo polubił. Z natury samotnik, bardzo sobie cenił obcowanie z naturą. Dom dziadków w Leszczynach stoi na miejscu chyży najsłynniejszego łemkowskiego zbójnika-beskidnika Wasyla Bajusa.
   – Być może rodzinne korzenie i legenda tego miejsca sprawiły, że uwielbiał chodzić po górach.
   Pasją Mirka był również kamień. Szymon Modrzejewski, osiadły w pobliskiej Nowicy warszawiak, prowadzący Nieformalną Grupę Kamieniarzy „Magurycz” i letnie obozy kamieniarskie, gdzie konserwowano przydrożne krzyże i stare nagrobki na cmentarzach, przyciągnął Mirka na początku liceum.
   – Ważne to, że można ratować naszą kulturę – mówił matce.
   W roku szkolnym na zgrupowania „Magurycza” wyjeżdżał nawet podczas weekendów. Mając siedemnaście lat poznał na nich Anię, swoją dziewczynę.
   Rozdział „Bociana i Loli” przeczytał matce nim książka się ukazała. Zbiór opowiadań o życiu niezwyczajnie zwykłych ludzi od razu przypadł jej do serca.
   – Warto ją przeczytać choćby dla „Opowieści starucha” – uśmiecha się. Opisał w niej wysiedlenie, tak jak utrwaliły je rodzinne opowieści. Nie brakuje i innych wątków autobiograficznych. Dziadek z Ameryki z kolczykiem w uchu to prapradziadek Mirka, któremu przekłucie uszu miało wyleczyć ból głowy. Pan sprzedający wyroby drewniane w Gdańsku to ojciec Heleny – Jan Barna.
   Wysiedleńcze historie tkwiły w nim bardzo silnie, więc chciał przelać je na papier. Obiecał matce, że dojrzeje jako pisarz dopiero wtedy, kiedy będzie pisał na poważniejsze tematy. Mówił, że czwarta powieść będzie poważniejsza. Akcja „Niezwykłych przygód Roberta Robura” rozgrywa się w łemkowskiej chyży. Robert przychodzi do dziadka, który całymi zdaniami mówi po łemkowsku.
   – Skoro główny bohater rozumie język łemkowski, to musi być Łemkiem – podsumowuje Helena Nahacz.
   Dziewczyna, z którą przychodzi, nie rozumie, o czym rozmawiają. W trakcie pisania te zdania konsultował z matką.
   Wydawnictwo „Czarne” nie chciało książki, ze względu na objętość (około sześciuset stron), wydać, a Mirek nie zamierzał jej skracać.
   Ostatnie Święta Wielkanocne spędzili razem. Mirek był zadowolony, uśmiechnięty. Po utrenii w cerkwi długo rozmawiał z bliskimi. Do śniadania wielkanocnego zasiadły trzy pokolenia – babcia z dziećmi i wnuczętami. Mirek uwielbiał takie spotkania. Bawił się z siostrzeńcami. Śmiechom i piskom nie było końca.
   Studia kulturoznawcze na Uniwersytecie Warszawskim nie stanowiły problemu. Wiedział, że musi je skończyć. Na pierwszym miejscu stawiał pisanie.
   – Jeśli skreślą mnie z listy studentów i wezmą do wojska, to napiszę o tym książkę – mawiał.
   Pisał scenariusze do serialu „Egzamin z życia”, ale po roku zrezygnował. Atmosfera związana z produkcją nie bardzo mu odpowiadała.
   – Zabronił mi rozmawiać z dziennikarzami – wyznaje matka - bo media dorabiały mu „gębę”. Kreowały wizerunek, który mało miał wspólnego z prawdziwym Mirkiem. Kiedy podkreślał, że jest zwyczajnym chłopakiem ze wsi, zarzucały mu pozerstwo. Zignorował propozycję występu w jednym z najpopularniejszych talk show.
   Pod wieloma względami był idącym pod prąd romantykiem, broniącym fundamentalnych wartości. Najważniejsi dla niego byli ludzie. Bezdyskusyjnie: Ania, mama i rodzeństwo z ich rodzinami. Po śmierci ojca stał się podporą mamy. Potrafił, w siódmej klasie, podejść do matki na przerwie i cmoknąć ją w policzek.
    Popularność nie uderzyła mu do głowy. Kiedy przyjeżdżał do Gładyszowa, utrzymywał kontakty z kolegami, kłaniał się sąsiadom. Odwiedzał znajomych w różnym wieku i dyskutował na zwyczajne tematy.
   Andrzej Stasiuk nazywał go wybrańcem losu, ale on bycie pisarzem uważał za rzecz zwyczajną. Czasami zastanawiał się głośno: a może ja nic już nie potrafię napisać?
   Pierwszego maja wyjechał na dwumiesięczne stypendium literackie do Berlina.
   Wrócił z końcem czerwca. Mama, dumna z syna, opowiadała znajomym o jego sukcesach.
   W piątek, 20 lipca, w wynajmowanym warszawskim mieszkaniu nanosił ostatnie poprawki do „Niezwykłych przygód Roberta Robura”. Był u Ani w pracy, a potem wyszedł z domu i nie wrócił. Matka wierzyła, że pojechał w Bieszczady.
   24 lipca ciało Mirka znaleziono w piwnicy domu, w którym mieszkał. 28 lipca spoczął na cmentarzu przy cerkwi św. Łukasza w Leszczynach, obok kilku pokoleń Barnów. Na jego mogile brat umieścił tabliczkę z napisem w języku polskim oraz przedziwnym języku jego babci: Mirko Nahacz – pisarz.
   Ostatecznie przecież nie jest mi najgorzej. Tylko czasami ja już też nie chcę i tylko bym ryczał i wrzeszczał przez łzy. A potem jest dobrze, bo zawsze jest potem, choćby było kompletnie źle. Wyobrażam sobie wtedy ulgę, gdy to wszystko się skończy. Potem przychodzi zawsze…
   Wicznaja Pamiat Mirku!

   
   Anna Rydzanicz
   fot. Sara Niedźwiecka i autorka

 

Przegląd Prawosławny nr 2(272), luty 2008