Sianie dobrego ziarna

Mokre – Morochów, dwie wsie na linii rzeki Osławy, uchodzą za centrum życia duchowego i kulturalnego mniejszości ukraińskiej w Polsce. Stąd z prezentacją kultury wyruszali Osławianie – Zespół Pieśni i Tańca z Mokrego.
   – W Morochowie stoi chyba jedyna w Polsce cerkiew Spotkania Pańskiego - mówi
   ks. prot. Julian Felenczak. Proboszcz morochowskiej parafii – od dziesięciu lat – a od pewnego czasu i dziekan sanocki doskonale rozumie potrzeby i problemy swoich parafian.

 

   Wychowany w łemkowskiej enklawie – Bartnem – gdzie po łemkowsku rozmawiało się też w miejscach publicznych, języka polskiego nauczył się dopiero w szkole. Porozumiewać się z kolegami po polsku zaczął w piątej klasie w Bodakach, gdzie uczyły się polskie dzieci. Wyraziście problem odmienności narodowej ujawnił się w szkole średniej, gdzie mógł dostać od kolegów i po raz kolejny usłyszeć: „Ty banderowcu, Ukraińcu!”.  

   Jednak okres nauki w Technikum Mechanizacji Rolnictwa to jeden z piękniejszych w życiu. Takie małe okno na świat. Udział w olimpiadach, wycieczki i niezapomniane spotkania młodzieży w hańczowskiej parafii, prowadzone przez o. Anatola Martyniuka.
    Ksiądz Julian doskonale zdaje sobie sprawę jak ważne jest przywiązanie nie tylko do języka, tradycji, ale
   
   przede wszystkim do Cerkwi.
  

   – To co młody człowiek wynosi z domu, pozostaje z nim na całe życie – mówi.
   Iwan Paszko, dziadek ze strony matki, zawsze związany był z cerkwią w Bartnem. W 1928 roku, kiedy większa część mieszkańców wróciła do prawosławia, miał czternaście lat. Pomagał przy budowie cerkwi. Nieraz opowiadał o pokrywaniu jej dachu blachą. Julian i piątka młodszego rodzeństwa, wychowywani przez dziadków Anastazję i Stefana Felenczaków, uczeni byli też szacunku do ludzi starszych. Zapamiętał rozmowy ze starym didem Horbalem i wierszyk recytowany przez staruszka:
   Wart poszany sywy wołos
   i stareńky tychy hołos,
   I tym zmorszczkam podywymsia,
   Wstanme z miścia pokłonymsia.
   Kiedy miał szesnaście lat, stracił matkę. Musiał pomagać ojcu w gospodarstwie. Kiedy nadchodziły święta, zawsze szli do cerkwi.
   Z zamiarem pójścia do seminarium nosił się po ukończeniu ósmej klasy. Wpływ na decyzję mieli o. Paweł Bereźniak, a później Anatol Fiedoruk, z którym przysługiwał do liturgii. Babcia Anastazja zawsze modliła się, żeby doczekać wyświęcenia wnuka. Upragniony dzień nadszedł 21 lipca1996 roku, a 17 grudnia babcia zmarła.
   Po maturze złożył podanie do Akademii Rolniczej w Krakowie, zdecydował się jednak na seminarium w Jabłecznej.
   Z końcem lipca 1991 roku, z mizerną znajomością francuskiego i podarowanymi przez ojca stoma frankami w kieszeni, znalazł się w Paryżu,

   w Instytucie Teologii Prawosławnej Świętego Sergiusza.
   
   Były wakacje i praktycznie nikogo nie zastał. Razem z o. Warsonofiuszem (Doroszkiewiczem), swoim nauczycielem w seminarium, który do wstąpienia do Instytutu go namówił, maluchem pospieszyli na święto Przemienia Pańskiego na Grabarce. Do Paryża wrócił razem z Andrzejem Kuźmą, dziś wykładowcą CHAT-u.
   Na roku studiowało wielu rosyjskich emigrantów, którzy byli przekonani, że wykłady będą odbywać się po rosyjsku. Stało się inaczej i francuski trzeba było poznać w biegu. – Z wykładów wyłapywaliśmy tylko pojedyncze słówka, a potem poznawaliśmy ich znaczenie. Popołudniami produkowali świece, aby zarobić na swoje utrzymanie.
    W instytucie studenci podzielili się na dwie grupy. Rosjanie, Ukraińcy, Serbowie rozmawiali ze sobą po rosyjsku, zaś Rumuni i Grecy po francusku. Rok później pojawiły się Francuzki. Studenci reprezentowali siedemnaście narodowości i władze postanowiły zadbać o ich integrację.
   – Dziewczęta narzuciły nam francuski – wspomina o. Felenczak.
   Ze względu na zwiększającą się liczbę rodowitych Francuzów język francuski zaczął przenikać do liturgii. Nikołaj Michajłowicz Osorgin, syn jednego z założycieli Instytutu i długoletni wykładowca, choć był osobą tolerancyjną, z trudem się z tym godził, ale rozumiał, że zmiana języka liturgii jest nieuchronna, aby Cerkiew pozostała żywa.
   W rodzinie Severine Janin nie było żadnych tradycji prawosławnych. Matka uczyła gry na pianinie, ojciec był psychologiem, obydwoje uważali się za osoby niewierzące. Wraz ze starszymi braćmi została ochrzczona w kościele rzymskokatolickim. Kiedy miała szesnaście lat, znajomi mamy zaprosili rodzinę do francuskojęzycznej parafii pod Paryżem na Paschę.
   – To było wielkie przeżycie duchowe, ale byłam za młoda, żeby je docenić – doskonałym łemkowskim mówi matuszka Severine.
   Za rok na Paschę przyszła znowu do cerkwi i odtąd regularnie zaczęła bywać na niedzielnych liturgiach.
   Na Jordan w 1991 roku przyjęła prawosławie. Kiedy jednak znajomi wciąż pytali ją, czym ono jest, uznała, że potrzebuje odpowiedniej wiedzy. Proboszcz doradził wstąpienie do Instytutu św. Sergiusza. Studiowała wówczas historię i przychodziła tam jako wolny słuchacz. Kiedy powiedziała ojcu, że pragnie skupić się na teologii, nie krył zaskoczenia.
   – Co taki dyplom ci da? – pytał sceptycznie.
   Severine została wybrana do zarządu zespołu studenckiego, który organizował spotkania pozaakademickie i pomoc w nauce. Francuzi prosili kolegów Słowian o korepetycje z cerkiewnosłowiańskiego.
   – Polecałem studenta z Moskwy. Nie chciałem uczyć koleżanek, bo wiedziałem, że się zakocham – śmieje się o. Felenczak.
   Postanowili pobrać się po czwartym roku – licencjacie o. Juliana.
   3 września 1995 roku wzięli ślub w cerkwi św. Sergiusza w Paryżu, a już dwa tygodnie później w Bartnem o. Felenczak został wyświęcony na diakona.

   Pierwsza wizyta w Polsce na rok przed ślubem, na kanonizacji św. Maksyma, wywarła na Severine duże wrażenie. Bartne przywitało ją gościnnie. Wszędzie trzeba było się częstować, aby gospodarze nie czuli się urażeni.
   – A w Bartnem co drugi dom to rodzina – uśmiecha się o. Julian.
   Rodziców Severine przyszły zięć ujął kulturą osobistą. Obydwie strony zastanawiały się, gdzie zamieszkają młodzi? Władyka Adam, pokładający ogromne nadzieje w przyszłym duchownym, nie bardzo wierzył, że przyjadą do Polski.
   – Nie bałam się życia w Polsce, bo wiedziałam, że będzie tu Cerkiew i parafia – wyznaje Severine.
   
   Skierowanie do Morochowa
   
   łączyło się dla matuszki z problemem językowym, ponieważ dopiero uczyła się łemkowskiego. Kapitalnego remontu wymagała też plebania. Nie było ogrzewania, łazienki.
   Szybko pojawił się problem zarabiania na życie. Absolwenci paryskiej uczelni, z myślą o nauczaniu w szkole, poszli na kurs pedagogiczny. W ten sposób matuszka stanęła przed kolejnym wyzwaniem – koniecznością nauczenia się języka polskiego. W Morochowie, gdzie parafianie mówią po ukraińsku, nie miała kontaktu z polszczyzną. Pod koniec roku po polsku mówiła i pisała bez problemu. Od kilku lat pracuje jako lektor francuskiego w Wyższej Szkole Zawodowej w Sanoku.
   Ludzie często pytają: jak to jest przenieść się z Paryża do Morochowa?
   – To jest zupełnie inny świat, inne życie. Tu wszystko toczy się spokojnie w rytmie natury – wyznaje.
   W życiu mieli szczęście do dobrych ludzi. Nie boją się też pracy i życiowych wyzwań.
   – Duszpasterz musi kochać swoich wiernych – o. Julian powtarza słowa o. Michaela Oleksy z Alaski, niedawno goszczącego w diecezji przemysko-nowosądeckiej. – Nie może ich opuścić, wtedy oni pójdą za nim wszędzie.
   Ludzie zawsze wyciągali do nich szczerze dłonie, chociaż z roku na rok parafian ubywa. Jedni umierają, a młodzi wyjeżdżają do szkół i w poszukiwaniu pracy.
   Z żalem ksiądz wspomina zmarłego w ubiegłym roku doktora Piotra Gerenta, spoczywającego na parafialnym cmentarzu nieopodal cerkwi.
   Tego lata odszedł skarbnik rady parafialnej Stefan Biłas i 22-letni chłopak.
   Ale też rodzą się nowi. W lipcu Felenczakom urodził się drugi syn Gabriel.
   
   Nadzieją parafii są młodzi
   
   Kiedy o. Julian przyszedł do Morochowa, na religię uczęszczało czterdzieścioro dzieci, teraz czternaścioro. Ośmioro w podstawówce, a sześcioro w gimnazjum im. św. Kazimierza w Zagórzu. Szkołę podstawową w Morochowie zlikwidowano i dzieci z klas 1-3 muszą dojeżdżać gimbusem do oddalonego o trzy kilometry M krego. Pierwszoklasistę Cypriana Felenczaka codziennie rano podwozi tata, który w szkole oprócz religii uczy matematyki i informatyki, a przyprowadza mama.
   W parafiach filialnych, Szczawnem i Dziurdziowie, uczniów już nie ma. Dwadzieścia lat temu w cerkwi bywało i sto osób. Obecnie w każdej parafii jest ze dwadzieścioro parafian. Jedyna gimnazjalistka wybrała szkołę w Zagórzu. Bliżej Morochowa znajduje się szkoła podstawowa w Porażu, ale te tereny kulturowo są spolonizowane, więc młodzież nie czułaby się w niej dobrze. Zagórz należy do parafii katedralnej św. Michała w Sanoku, ale z Morochowa to tylko osiem kilometrów. Proboszcz o. Jan Antonowicz w soboty przyjeżdża do uczniów szkół podstawowych, w gimnazjum uczy ksiądz dziekan. W poniedziałki o 13.30 zwykle przychodzi sześcioro dzieci.
   – Każda forma pracy z młodzieżą jest dobra, bo to sianie dobrego ziarna. Jak ono wzejdzie, zależy od kilku czynników – rodziny, wychowania w parafii i szkoły.
   Wszystkie dzieci mówią po ukraińsku. W gimnazjum św. Kazimierza odbywają się też lekcje ukraińskiego. Bierze w nich udział większa grupa uczniów, młodzież grekokatolicka i rzymskokatolicka, wychowywana w rodzinach mieszanych.
    Duży wpływ na ukształtowanie kulturowe młodzieży wciąż mają Osławianie. Pieśni i tańce pozostawiają trwały ślad w pamięci młodych ludzi i uczą szacunku do wszystkiego, co związane jest z kulturą narodową.
   Kasia Macko jest uczennicą trzeciej gimnazjalnej. Szkołę w Zagórzu wybrała ze względu na lekcje religii i języka. Rodzice woleli, żeby dojeżdżała codziennie ponad dwadzieścia kilometrów, niż pozostawała odcięta od rdzennych korzeni. Wujek innego ucznia jest księdzem rzymskokatolickim, ale rodzice zdecydowali, że będzie chodził do cerkwi i na lekcje ukraińskiego.
   Ela Melnik chętnie zostaje na religii i ukraińskim już drugi rok, chociaż nieraz to wymaga wielkiej koncentracji, ponieważ zajęcia odbywają się na szóstej, siódmej lekcji.
   Kiedyś na tych terenach słowo „Ukrainiec” miało ujemny wydźwięk, ale od kilku dobrych lat sytuacja uległa zmianie. Z okazji świąt uczniowie są zwalniani z zajęć.
   Zajęcia z religii dla młodzieży szkól średnich odbywają się przy plebanii co dwa tygodnie. Proboszcz gości starszą młodzież również z okazji święta Spotkania Pańskiego lub na Piotra i Pawła.
   Wierni przyjeżdżają z daleka. Od wielu lat cerkiew w Morochowie cieszy się zainteresowaniem wycieczek i pielgrzymek z całej Polski. Ksiądz dziekan nigdy nie odmawia gościny, organizując przy tym spotkania z młodzieżą. Chętnie przyjmowane są też obozy młodzieżowe. W tym roku na obóz historyczno-językowo-katechetyczny zabrakło niestety funduszy. Może uda się za rok.
   Tradycyjnie w Wielkim Poście o. Felenczak, odpowiedzialny w dekanacie sanockim za pracę z młodzieżą, stara się zorganizować pielgrzymkę na górę Jawor, do Ujkowic, Przemyśla. W ostatnim roku młodzież na-wiązała współpracę z dekanatem przemyskim. Udało się zorganizować wspólną pielgrzymkę do Poczajowa.
   O. Felenczak zdaje sobie sprawę, jak ważna jest praca z wiernymi.
   – Nie tylko musimy zarobić na życie, ale i być tu architektami i inżynierami – wyjaśnia postawione przed sobą zadania.
   Na tych terenach praktycznie trwa praca organiczna, czują się przy tym jak na pogranicznej stanicy, bo asymilacja przebiega nieuchronnie.
   Dziś parafia to pięćdziesiąt rodzin. Trzydzieści lat temu było ich dwukrotnie więcej. Mimo to parafia jest żywa. Dwadzieścia młodych osób aktywnie śpiewa w chórze. Zajęcia z młodzieżą prowadzi matuszka Severine.
   – Każdy parafianin jest ważny, bo jeśli zabraknie go w cerkwi, pozostanie pustka – oświadcza o. Julian.
   
   Anna Rydzanicz
   fot. autorka i archiwum o. Felenczak

 

Przegląd Prawosławny nr 12(258) grudzień 2006